TRANSPARENTNOŚĆ SPRAW SEKRETNYCH
Garść refleksji – uczestnika i świadka wydarzeń sprzed lat – z okazji 25. rocznicy powstania gdańskich WZZ1
1. Nie byłoby NSZZ „Solidarność” bez gdańskich WZZ-tów. Często, podczas Konferencji padały wprost tego typu stwierdzenia i było to też stałym leitmotifem w podtekście obrad. Zaprzeczano temu (kurtuazyjnie?): nie byłoby Gwiazdów a i tak, byłaby „Solidarność”, nie byłoby tego i owego, a i tak byłaby „Solidarność”. Aż w końcu ktoś doszedł do samego Wałęsy: nie byłoby Wałęsy, a i tak byłaby „Solidarność”. Tak! O jakże byłaby inna „Solidarność” a być może z nią także nasza współczesna Polska, gdyby nie było Wałęsy, jakiego znamy i poznajemy coraz lepiej (także poprzez badania naukowe). Swój stosunek do przywództwa Lecha W., jego tajemniczej a może i złowieszczej roli w najnowszej historii Polski wyraziłem w sposób niedoskonały w: Stan wojenny był przygotowany od początku powstania „Solidarności” [w:] Stan wojenny. Wspomnienia i oceny, pod red. Jana Kulasa, Pelplin 1999, Bernardinum, ss. 307-317. Ograniczony będąc szczupłością miejsca, opowiedziałem się tam jednak dobitnie za koniecznością wyciągnięcia wniosków z istnienia wciąż „białych plam” w najnowszej historii Polski związanej z powstaniem „Solidarności”. Czas na studia. Przecież to było w końcu w niemal poprzedniej epoce, a na pewno w innej formacji społeczno-gospodarczej! [Cokolwiek by to miało znaczyć].
Ciekawe, że np. podobną opinie nt. Wałęsy wyraził niezależnie ode mnie, patrzący z większego dystansu, także własnych doświadczeń życiowych, zmarły w końcu 2001 r. płk. Henryk Żuk, do chwili śmierci, a po śmierci legendarnego Kazimierza Leskiego, najwybitniejszy wówczas jeszcze żyjący (opinia m.in. b. Ministra ds. Kombatantów, mecenasa Jacka Taylora) oficer polskiego wywiadu w okresie II wojny światowej: …Myślę, że w końcu ktoś powinien zrobić rzetelny przegląd „zasług” tego człowieka, oddzielić legendy i symbole od faktów i przekłuć wreszcie ten nadęty balon (Henryk Żuk, Na szachownicy życia. Wspomnienia kapitana Armii Krajowej „Onufrego, b.m. i r.w. [koniec 2000 r., Warszawa], s. 262). Powiedziane mocno, jak na zdyscyplinowanego wojskowego, a przy tym, co nie jest zupełnie bez znaczenia – wbrew opinii bardzo wpływowego Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Kto występuje przeciwko „rządom dusz”, bierze na siebie szczególną odpowiedzialność.
Przychylam się do zdania tych uczestników Konferencji, może nawet większości, którzy twierdzą, że bez WZZ nie byłoby w ogóle „Solidarności”; co najwyżej byłyby jakieś nowe „wypaczenia” przezwyciężone przez kolejne gromkie „Pomożemy!” A gdyby sytuacja post-stalinistom wymknęłaby się z rąk, byłyby, co najwyżej jakieś komisje robotnicze, postulowane wówczas przez neotrockistów, niby na wzór hiszpański (por. Krzysztof Wyszkowski, Duch leninizmu panuje w Warszawie, „Głos”, Nr 41(1003), z dn. 11.10.03, s.10-12). Na wzór hiszpański, to my będziemy teraz dopłacać przez kilka lat do budżetu Unii, ale myślę, że będzie to nam i tak się opłacać, wobec naszej znanej mizerii. Kupujemy sobie wolność, ale ta przecież – tego uczy nasza historia – nie ma ceny. Wówczas, przed laty sytuacja wymknęła się jednak wszystkim chyba aktorom gdańskiej i szerzej polskiej sceny politycznej z rąk, z całym dobrodziejstwem inwentarza: z WZZ i z nieprawdopodobnym fenomenem Wałęsy.
2. Wałęsa. Do ówczesnego Wałęsy, tego sprzed Sierpnia 1980 mam stosunek, jak gdyby szczególnie osobisty, ponieważ kiedyś będąc przymknięty (chyba za roznoszenie ulotek w sprawie Świtonia), w „Komunikatach KSS KOR”, pomylono mnie z nim i podano to później w Radiu Wolna Europa, że SB zatrzymało w Gdańsku niejakiego Wałęgę. Taki nie istniał; powstało to ze zbitki nazwisk, prawdopodobnie wskutek telefonicznego podawania do Wolnej Europy via Warszawka mojego nazwiska. Wówczas Lecha ledwo raz widziałem, w mieszkaniu Tadeusza Szczudłowskiego, czołowego gdańskiego działacza opozycyjnego; siedział w kącie z raczej spuszczona głową i się wiele nie odzywał (bodajże był to 1978 r.) Potem poznałem go nieco bliżej pracując w Związku, śledząc go (w cudzysłowie, bo to mnie wówczas raczej śledzono) zdecydowanie raczej z oddali. W błysku fleszów, na każde niemal pytanie odpowiadający nie na temat, mówiący w kółko o sobie. Jego „Ja, ja, ja…” – wciąż mi dźwięczy w uszach. Koleżanki i koledzy z Ruchu Młodej Polski, będący bliżej Lecha nie inaczej się o nim wyrażali podczas zamkniętych konwentykli, (ale nie będących zamkniętymi dla mikrofonów SB), jak per „Bokassa”. A Bokassa to, a Bokassa tamto, a Bokassa znowu jakiś numer wywinął, a Bokassa popełnił kolejną gafę. Bo wiadomo, jest tam przy nim nieustannie, ten nasłany z Warszawy „Celinder”. Dawali tym zapewne wyraz swym frustracjom, szczególnie wtedy, kiedy wszechwładny Sekretarz „Wodza” Andrzej Celiński wmawiał w Lecha nieustannie, że ten jest geniuszem. Jak to jednak – na dłuższą metę – raczej skromność popłaca.
O Celińskim, młodym, chorobliwie ambitnym socjologu z Warszawy, krążyła wieść, że jest beneficjantem Fundacji Fullbrighta ze Stanów, gdzie spędził rok, czy dwa (rzecz dla nas, gdańszczan, wówczas nie do wyobrażenia). Zapewne studiował tam najnowsze zdobycze psychologii społecznej i samo to, że przyjechał z Warszawki (a cóż dopiero, że po pobycie w Stanach) wykopywało pomiędzy nami rów nie do przebycia. Kto byłby w stanie zmierzyć się z takim światowym autorytetem? Każdy musiał przegrać knock-outem już na wstępie. (Tymczasem tacy właśnie doprowadzają zwykle swoje partie do upadku! – pewnego polityka zwanego przez najbliższe otoczenie nieodmiennie „Profesorem”). „Celinder” znalazł jakąś magiczną formułę na Lecha. Lech hipnotyzował tłumy, „Celinder” hipnotyzował Lecha (vel Bokassę). Tymczasem ludzie dobrej woli pokładali wielkie nadzieje w Wałęsie i nic nie wiedzieli, ani nawet sobie nie wyobrażali, aby ktoś – tak jak RMP-owcy, zrozpaczeni codzienną orką z niereformowalnym (określenie bodaj Bożeny Rybickiej) Bokassą – mógł szargać świętości, nazywając Lecha imieniem krwiożerczego afrykańskiego cesarza. Np. nasz (historyków) ukochany w Gdańsku Profesor (Roman Wapiński) w swej chęci służenia dobrej sprawie popełnił książeczkę, (w 1981 r.), porównującą Wałęsę do Witosa (mądrego trzykrotnego premiera RP, który chyba tylko pochodzeniem z nizin i brakiem formalnego wykształcenia przypominał Wałęsę). Wydawało Mu się – porwany entuzjazmem, że robi dobrze, a przyczynił się nieco – na fali ogólnego amoku – bezwiednie do beznadziei rządów po 1989 r.
W wypowiedziach dyskutantów (nie prelegentów) bardzo często podczas obecnej Konferencji przekraczano wyznaczone tytułem sesji ramy czasowe. Irytowało to w szczególności prof. Andrzeja Friszke; te natrętne odniesienia do obecnej rzeczywistości i przekraczanie nawet cezury Sierpnia, gdy chodzi o sam „pamiętny” (jak 1812!) 1980 r. Coś nie w smak było słuchać p. Profesorowi, może tego, że to nie Kuroń i Michnik, którzy podobno w Polsce już wszystko wymyślili, to WZZ-ów jednak nie wymyślili. Ale prostym często ludziom, nie historykom i nie naukowcom, wydaje się – zresztą całkiem słusznie, mają do tego prawo, że ówczesne wydarzenia miały jakiś przemożny wpływ na naszą rzeczywistość, że coś może zostało zapoznane, zapomniane i popełniono tu i ówdzie jakiś grzech zaniechania. I nie obchodzi ich, dyskutantów to, że patrzą na WZZ z perspektywy zdobytych później doświadczeń, dokonań i czy niedokonań. W szczególności przegrani, zdradzeni, zlekceważeni, zmanipulowani chcą przynajmniej (może dla swoich dzieci, wnuków) wiedzieć: dlaczego? Zapewne dlatego p. Ryszard Z. Ostrowski, robotnik – chciałby wiedzieć, dlaczego w marcu 1981 r. sklasyfikowano go w „Solidarności”, jako agenta (czy też ubeka?). Na jakiej to podstawie? Miano mu to wyjaśnić później (trwał wówczas kryzys bydgoski) bardziej szczegółowo i dać szanse do obrony, nigdy jednak tego nie zrobiono i w rezultacie złamano – tak lekko – czyjeś życie. I to w Związku Wałęsy, a nie w jakimś „reżymowym”, jak mawiała była Wolna Europa – CRZZ-cie. Ludzkie tragedie, gdy mielą żarna Historii.
Zachowanie Wałęsy podczas Konferencji było zapewne wypadkową wczesnych nauk „Celindra” i rozwiniętych, własnych talentów. Podczas pierwszego dnia Konferencji, podczas wygłaszania naukowych referatów a nie emocjonalnych wspomnień Prezydent i Noblista wychodził nagle z sali z przynajmniej 3 razy z hukiem w trakcie obrad. Opanował to do perfekcji, zrywał się za nim bardzo nieliczny tłumek wciąż urzeczonych, a czasami, jak drugiego dnia obrad, spory już tłum reporterów i telewizyjnych kamerzystów. Jak za dawnych „dobrych czasów”, które pamiętam. Ale i staruszka o lasce, przemawiająca spokojnym głosem w kącie konferencyjnego hollu podczas przerwy w obradach zebrała sporo, bo około dziesięciu dziennikarzy ciekawych innej, mniej triumfalistycznej, mniej – wszystko i nic tłumaczącej – wypowiedzi. To Anna Walentynowicz, od której zwolnienia zaczął się Sierpień, „babskie gadanie” jak mówi nieświadomy chyba norm panujących w zjednoczonej Europie b. Prezydent.
W drugim dniu Konferencji od początku już wiedzieliśmy, że jesteśmy w jednej wielkiej rodzinie: kłótnia była na cztery fajerki; a to za sprawą p. Prezydenta. Wałęsa zaraz natychmiast, jako pierwszy z dyskutantów zapowiedział, że nie jest agentem i że chce natychmiast wyjść z sali. Wyjść jednak tak od razu nie wyszedł, zapowiedział tylko dobitnie, że sądzić się nie będzie (sic!), i że wszystkie dokumenty przeciw niemu sfałszowała SB. Nawoływał „gwiazdowców” do opamiętania, wypowiedź p. Walentynowicz nazwał jednym wielkim stekiem kłamstw, poczynając od sprawy motorówki, która przywiozła go (rzekomo?) na początku strajku sierpniowego z dowództwa Marynarki Wojennej. Spór jest nierozstrzygnięty, lecz jak podkreślił dzień wcześniej prof. Jerzy Eisler (IPN), nie o czysto akademickie spory tu chodzi, tylko o rachunki krzywd patriotów walczących o niezawisłość Polski. Zdecydowane wolty Wałęsy, wchodzenie, wychodzenie z sali konferencyjnej, improwizowane ad hoc wywiady i konferencje prasowe podczas tej rzadkiej w dotychczasowej praktyce współczesnej Polski konferencji naukowej, każe spojrzeć szczególnie na podstawowe dla działania IPN rodzaje źródeł. Są one zasadniczo dwojakiego rodzaju:proweniencji policyjnej, wytworzone przez aparat represji, kontroli i sterowania procesami społecznymi (w archiwach IPN od 3 lat, badane od kilkunastu miesięcy, do intensywnego przebadania w ciągu 20-25 lat przy obecnej szczupłości sił i środków w posiadaniu Instytutu)2;wspomnienia, relacje, zapiski wytworzone już lub mające być wytworzone przez uczestników wydarzeń, (jeśli zechcą), będące poza zasięgiem ewentualnej ingerencji PRL-owskich służb specjalnych (ich mankamentem w stosunku do pierwszego rodzaju źródeł jest to, że trzeba je dopiero zebrać, lub nawet wytworzyć; ponadto, jeżeli miałyby być wytworzone obecnie, są obciążone perspektywą z jednej strony znacznego upływu czasu, od opisywanych wydarzeń, z drugiej zaś strony niebezpieczeństwem nadawania opisywanym wypadkom interpretacji współczesnych; dylemat znany historykom z przeciwstawienia pierwszorzędnych, spisywanych dzień po dniu dzienników – pamiętnikom spisywanym zwykle u schyłku życia; pewnym ratunkiem byłyby tu ankiety, opracowane według jednolitego wzorca, przedstawiane do wypełnienia bardzo szerokiej grupie uczestników wydarzeń. Wydaje się jednak, że podczas Konferencji przeoczono unikatową możliwość skatalogowania (kontaktowe dane teleadresowe) bardzo dużej grupy uczestników i sympatyków gdańskich WZZ. Oby 25. rocznica powstania „S” za dwa lata była taką dobrze wykorzystaną okazją;źródła o charakterze pomocniczym, np. prasa, w tym tzw. bezdebitowa.
Na tym tle zadziwiająca jest wypowiedź Wałęsy, że co do okresu 1970-1978 (od Grudnia 1970 do powstania WZZ) znajdzie dopiero w przyszłości czas, aby to szczegółowo wyjaśnić szerszej publiczności. Prezydent zapewnił tylko, że to, co się z nim działo w tym okresie, nie mieściłoby się przeciętnemu słuchaczowi w głowie. Został porwany przez Marsjan? Powiedział coś, jakby tak: nawet nie macie pojęcia, co ze mną wyprawiali. Bliżej tylko elaborowal nt. spotkania z Gierkiem w 1971 r. (słynne „Pomożemy!”), słusznie zadając retoryczne pytanie zebranym, czy wy byście odpowiedzieli: Nie”, gdy pytanie było tak sformułowane, że chodziłoby w nim jednoznacznie o Polskę? I o pracę i poświecenie dla Niej? Jest jakiś godny Szekspira tragizm w tym kręceniu się wokół niewyjaśniania prawie dekady z własnego życiorysu, tym bardziej dla mnie niezrozumiały, że w 1980 r. Wałęsa zachowywał się podobnie podczas konferencji prasowej (vide: Stan wojenny…, s. 311-312). Wówczas myślałem, że to tylko przepotężne ego, dziś sądzę, że jednak może jeszcze coś tam… A czas płynie, pozostawiając pole przede wszystkim dokumentom z pierwszej grupy źródeł.
3. Baza źródłowa esbeckiej proweniencji. 50 kilometrów, czy coś koło tego, zgromadzonych w IPN to materiał na pół wieku i spora szansa np. dla części tych, którzy wstydzili się przyjść na Konferencje. Wstydzili się, bowiem spojrzeć w oczy koleżankom i kolegom. Dotychczasowe ustalenia są jednak często rewelacyjne. Wyraźnie słyszałem na własne uszy, że w pierwszych trzech dniach strajku sierpniowego, wywołanego przecież przez WZZ – Wałęsę otaczał tłum nikomu nie znanych „stoczniowców” w nowiuteńkich ubraniach/kombinezonach roboczych. Już nawet to kiedyś mi mówiono, gdy mieszkałem na wygnaniu poza granicami Polski, ale wiem, że wtedy, parafrazując słowa z tytułu głośnej książki Józefa Mackiewicza – w Polsce, no to tego „nie można było głośno mówić”. Ustalił to teraz znów badacz IPN. Młody, kompetentny, neutralny; ani „gwiazdowiec”, ani „wałęsowiec”.
Wyraźnie też, podczas Konferencji słyszałem po raz kolejny z ust fachowców, że generalnie IPN-owska baza źródłowa jest zmultiplikowana, więc „wyczyszczenie” tu i tam dokumentacji nie zapobiegło zwykle całkowitemu ukryciu danej sprawy przed sądem historii. Potwierdziło to obecnie kierownictwo IPN. Zresztą każdy, kto ma jako taką styczność z obiegiem dokumentów w potężnej instytucji ogólnokrajowej, z jej terytorialnymi oddziałami, wie doskonale, że z zasady nie można z archiwów takiej instytucji wymazać gros dokumentacji. Mogą być, co najwyżej nieliczne, bardzo nieliczne wyjątki od tej reguły. Jakże to inaczej brzmi, niż ta histeria z początku lat 90., kolportowana z takim zapałem przez ówczesne media, przypominająca chyba inwazję Marsjan na Stany Zjednoczone Orsona Wellsa (bodaj w 1938 r.; pojedyncza audycja radiowa transmitowana across the US). W Stanach Zjednoczonych trwało to jeden wieczór, wieczór transmisji audycji radiowej, a dla tych, którzy nie przestrzegali może prohibicji, histeria trwała jeszcze do następnego dnia. U nas histeria z powodu dekomunizacji, lustracji, „oszołomów” trwała z dobrych parę lat.
Podstawą większości referatów przedstawionych w pierwszym dniu Konferencji (przynajmniej 6 na 10) była w większości wytworzona przez SB baza źródłowa. Jak zwykle w takich wypadkach prezentacja dotychczasowych osiągnięć badawczych stała się – przede wszystkim – zaczynem do dalszej dyskusji i materiałem do bardziej pogłębionej analizy i bardziej zrównoważonej interpretacji. Nie ulega wątpliwości, że celem tych wysiłków może być tylko ustalenie, jak to naprawdę było? Konferencje naukowe mają to do siebie, szczególnie te nowatorskie otwierające nowe pola badawcze, że raczej niż odpowiedzieć na pytania, same te pytania generują i formułują. W dużej mierze, w wypadku historii WZZ, i genezy NSZZ „Solidarności”, chodzi też o postawienie pytań, na które dotychczasowy stan badań nad źródłami o proweniencji esbeckiej nie był dotychczas w stanie odpowiedzieć. W tym sensie głosy z dyskusji, szczególnie z drugiego dnia Konferencji będą stymulować i przyśpieszać realizowane cele badawcze IPN-owskiego zespołu. Pokonferencyjne materiały i wydawnictwa staną się ważnym zaczynem do dyskusji w środowiskach akademickich.
Z natury rzeczy są to zagadnienia, które w PRL-u miały pozostać tajne, zasłonięte na zawsze przed jakimkolwiek wglądem społecznym (szczątkowej opinii publicznej a nawet przed kwalifikowanymi historykami).
4. Zagadnienia badawcze. W PRL-u szczególnie w latach 60. i 70. modnym określeniem, prawie tak modnym, jak obecnie np. „wirtualna rzeczywistość” – było takie, surrealistyczne dla mnie wówczas pojęcie, jak „cybernetyka społeczna”. Należałoby prześledzić dzieje tego ówczesnego neologizmu, który robił wówczas swego rodzaju furorę. Bez żenady pojawiał się – o ile pamiętam – w ówczesnej publicystyce, (która zresztą rządziły, za pomocą cenzury, właśnie zasady „cybernetyki społecznej”). Zajmowali się tym jacyś bliżej nieznani szerszej publiczności – mówiąc „poetycko” – „inżynierowie dusz”. Wszystko było, czy miało być na kształt jakiejś wielkiej…budowy (u genialnego filozofa i polihistora Feliksa Konecznego /zm. 1949 r./ „wielka budowa” to był „obóz wojskowy”, synonim euroazjatyckiej cywilizacji wielkiego stepu, cywilizacji „turańskiej”), a cybernetyka, to był ten obszar gdzie zapałały się nieco jaśniej (?) magiczne czerwone i zielone lampki. Zapewne ta wiedza tajemna przyszła do nas via Rosja z Chin3. Cybernetyka to zresztą po naszemu: informatyka. Czy ktoś zresztą przy zdrowych zmysłach powie dziś „informatyka społeczna”? To tak, jakby powiedział: masło maślane. Bo informatyka jest, w jakimś sensie, z natury rzeczy społeczna, łączy ludzi, ogromne masy ludzi, choćby przy pomocy Internetu4. A ta zaprzeszła cybernetyka społeczna, była zdaje się po to, aby nas dzielić.
W genezę „Solidarności”, w historię WZZ Wybrzeża szczególnie wmontowana jest od początku idea podziału, idea destrukcji, element dezintegracji. Tylko wielkiemu, niekontrolowanemu wybuchowi społecznemu Sierpnia ’80 zawdzięczać należy fakt, że WZZ nie skończyły być może tak, jak „Ruch” (braci Czumów, Niesiołowskiego i innych) z lat 60. Podział, dezintegracja, destrukcja, eliminacja (lub pełne przejecie kontroli) jest naczelną zasadą działania tajnych służb wobec przeciwnika uznanego za pierwszorzędne zagrożenie dla nich. W latach stalinowskich byłyby to metody fizycznej eliminacji, w latach 70., wobec wejścia PRL-u wraz z całym Blokiem Sowieckim w grę dyplomatyczną związaną z Konferencją Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (Helsinki 1972) i w związku ze specyfiką Polski, ukształtowaną w określonym procesie historycznym (Październik, Prymas Tysiąclecia, brak kolektywizacji rolnictwa, itd.), metody te musiały być znacznie bardziej finezyjne. Naczelną zasadą kierowanej przez bolszewików Rosji w XX w. było odkładanie sprawy ostatecznej rozprawy ze światowym kapitalizmem, i wzmacnianie „obozu”, cywilizacji quasi-militarnej w przygotowaniu do dalszej ekspansji. Mając to na uwadze, tylko tak można patrzeć na dzieje fenomenu „Solidarności” i na próby (chyba w sumie bardzo udane) manipulacji nią. Aż do śmierci starych przywódców Sowietów (Breżniew, Andropow), do dojścia do władzy Gorbaczowa obowiązywał w Bloku Wschodnim syndrom gotującej się do ataku „oblężonej twierdzy” i w związku z tym, wszystkie ruchy po stronie władzy komunistycznej należy rozpatrywać z punktu widzenia tej doktryny (przygotowania się do wojny). Takim pretekstem stać się miało także zdławienie „Solidarności” w grudniu 1981 r., stan wojenny i generalnie nieudana w zasadzie akcja emigracji działaczy „Solidarności” (miała ona przemycić na Zachód setki agentów i dywersantów wojskowych; agenci mieli zdobyć, amerykańską głównie high-tech. „Gwiezdne wojny” i odwilż gorbaczowowska (pierestrojka), zniweczyły te plany, pokazały dotychczasowy, kompletny brak realizmu Sowietów, np. w sprawach gospodarczych. No, ale co nieco szkód „chłopcy” NATO zrobili; publicznie wiadomo, że był taki późniejszy dyrektor „Pewexu”, który dla Rosji wykradał Amerykanom plany ich rakiet).
Nie wchodząc tutaj w szczegóły zarysowanej powyżej hipotezy, której dałem już wyraz uprzednio (w: Stan wojenny…) – sugeruje, aby wszelkie zagadnienia genezy „Solidarności”, w tym w pierwszym rzędzie historię WZZ badać także w kontekście potrzeb wynikających z militarnych aspektów ówczesnej władzy. Zarówno charakter produkcji stoczniowej (głównie dla Sowietów), samo położenie Gdańska w strefie nadgranicznej (a wiadomo, jakie znaczenie dla „obozu” mają zawsze jego granice), predestynuje do głębszego zastanowienia się nad militarnymi uwarunkowaniami. Do tego dochodzą mniej już oczywiste może fakty, zarejestrowane jednak przez wnikliwych obserwatorów, np. specyficzne zainteresowanie służb wojskowych opozycyjnym lub quasi-opozycyjnym gdańskim środowiskiem studenckim już w połowie lat 70. (dla mnie ewidentne np. przy okazji powstania SPONZ-u /Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ/; być może SPONZ powstał jako wynik działania procesów związanych z KBWE; należałoby to zbadać5). Charakterystyczne, że na ówczesne uwarunkowania „wojskowe” w gdańskim nieoficjalnym życiu społeczno-politycznym zwraca uwagę obecnie także Mariusz Urban6.
Te zagadnienia „militarne” nie były sygnalizowane na Konferencji (oprócz wojskowej motorówki, która przywiozła (?) Wałęsę na strajk). Błędem byłoby jednak je pominąć przy okazji WZZ-ów. O śladach Mietka Wachowskiego w redakcji (post)endeckiej „Myśli Polskiej”, w Londynie już pisałem (w: Stan wojenny…). Te ślady pokazywał mi z dumą naczelny pisma: śp. Antoni Dargas (A u mnie nad redakcją przez pół roku mieszkał Mietek, wie Pan, zna Pan go?, teraz kierowca Wałęsy. Na dużego „Fiata” przyjechał sobie zarobić). A przecież Wachowski, związany był z [konserwatywną] rodziną Milewskich z Gdyni, związany był z nimi m.in. wspólną pasją, jachtingiem, a yachting w strefie nadgranicznej totalitarnego państwa był domeną wywiadu i kontrwywiadu Marynarki Wojennej PRL. Sądzę, że stosunkowo duże znaczenie służb specjalnych niewielkiej marynarki wojennej komunistycznej Polski wynikało z kombinacji faktu sporej i dość wpływowej Polonii w krajach anglosaskich, nieporównywalnie większej niż emigracja rosyjska tam, z czarem marynarskiego munduru, który podobno szczególnie działa na kobiety. Najpoważniejsze, więc kombinacje operacyjne, o których mówili badacze IPN-u na Konferencji, mogą być zakryte przed ich wnikliwością. Motyw marynistyczny, nie jest też zupełnie obcy historii „Solidarności”. W przeddzień wyjazdu na miesiąc do Londynu (w celach naukowych i promocji „Solidarności”), w dniu otwarcia I Zjazdu NSZZ „Solidarności” udałem się wraz z czteroletnim synkiem wodolotem z Gdańska na Hel. U wejścia do Portu Gdańskiego stał na kotwicy wielki sowiecki krążownik. Był przerażająco potężny. Witał Zjazd. Konotacje ze „Schleswig-Holsteinem” nasuwały się same. Jest to fakt mało znany, który tu przywołuję. Rosjanie, nawet bardzo nam wrodzy, zawsze brali nas na serio… (Rosja w upadku – rozmowa z Andrzejem Walickim, „Arcana” (Kraków, nr 26 /2/1999), s., 50). Dlatego przeciwko „Solidarności”, dziecku WZZ-tów, nie przysłali byle jakiej kanonierki. Bezsilny, niczym Papież (bez dywizji), inż. Gwiazda został tak właśnie uhonorowany. Sowiety przysłały, co tylko największego mogło się zmieścić na Bałtyku!
Sądzę, że szereg nowych faktów wyłonić się może z relacji uczestników i świadków wydarzeń zainspirowanych Konferencja IPN o WZZ. I z konfrontacji tych relacji ze sobą wzajemnie i ze źródłami policyjnymi IPN. Nie przesadzając wyników naukowych dociekań przywołam jeden z ostatnich głosów w dyskusji drugiego dnia obrad, wypowiedź stoczniowca, Leona Stubeckiego. Była przydługa, emocjonalna, kilkakrotnie przerywana przez prof. Friszke, specjalistę od najnowszej, powojennej historii Polski. Jak wiele wypowiedzi tego typu, wypowiedź p. Stubeckiego sprawiała wrażenie, że jest to „spowiedź z życia”. Długo w sobie tłamszona, jakby wyuczona na pamięć, przez człowieka, który raczej nie przywykł przemawiać zbyt często, przynajmniej w tak szacownym, raczej bardziej akademickim niż kombatanckim gronie7. Choć może to była wypowiedź już powtarzana w swych ogólnych zarysach na innych forach, z pewnością mniejszych i mniej oficjalnych. Stubecki nie dał się uciszyć profesorowi z Warszawy i wreszcie dotarł do tego co wydało mi się puentą tej wypowiedzi. Opisywał ulotkowo-kolportażową działalność WZZ w l. 1978 – 1980 (do Sierpnia), w której to razem z bezrobotnym Wałęsą przemierzali gdańskie ulice. Wałęsa często zabierał jedno z dzieci (w dziecięcym wózku) ze sobą na spacer, może także dla zmyłki. Zostali tak raz obaj, Stobecki z Wałęsą przymknięci wraz dzieckiem Wałęsy w jednym z komisariatów Milicji Obywatelskiej. Wałęsa powoływał się wobec „władzy” na dziecko, które musi jeść, „chce do mamy”, w żadnym razie nie może być aresztowane, jako niczemu nie winne, itp. Nie skutkowało. Wreszcie podał esbekom numer telefonu zapisany na kartce. – No to tak, tak to od razu trzeba było mówić! – zagrzmiał jeden z prześladowców. Wałęsa z dzieckiem został zwolniony. Stubecki pozostał w areszcie, bo brakło mu albo dziecka, albo telefonu. Pozostał już ze swoimi wątpliwościami.
Chciałbym, aby naukowcy z IPN znaleźli w materiałach instrukcję mówiącą, aby humanitarnie traktować ojców rodzin, wielodzietnych czy nawet Wałęsę na spacerze z wózkiem. Czy to nie jest jednak tylko moje wishful thinking? Mojej Żonie gdańscy esbecy mówili w 1983 r., przed naszą emigracją do Stanów Zjednoczonych, że jeżeli nie wyjedziemy z Polski, to, aby nie była zdziwiona, jeśli nasze dziecko wpadnie pod samochód. To się nazywa siła przekonywania!
Antoni J. Wręga
Przypisy:
1 WOLNE ZWIĄZKI ZAWODOWE WYBRZEŻA (1978-1980), Konferencja Naukowa Instytutu Pamięci Narodowej, Gdańsk, 9-10 października 2003, Centralne Muzeum Morskie. Powrót
2 Materiały, na których opierają się w swych analizach i działaniach tajne służby – już w czasach Ochrany, w końcu XIX w. przyjęto powszechnie taki podział – są dwojakiego rodzaju: 1) wytworzone w oparciu o dane obserwacyjne (np.: inwigilacja /dziennik szpiclów: wszedł/wyszedł o tej lub innej godzinie, towarzyszyła mu taka lub inna osoba; wszelkiego rodzaju kontrole, np. zużycia prądu, graniczne, itp./); 2) wytworzone w oparciu o dotarcie do procesu myślowego kontrolowanego (np. kontrola korespondencji, rozmów telefonicznych /a nie tylko ich częstotliwości, czasu, adresatów, itp., jak w pkt. 1)/; a przede wszystkim kontrola agenturalna, umożliwiająca nie tylko bierną rejestracje zdarzeń /wszedł/wyszedł, pojawił się/zniknął z miasta, świeci intensywnie światło po nocach, itp./, ale przede wszystkim aktywne sterowanie (manipulowanie) spenetrowanymi przez agenturę strukturami. Pewna trudnością dla umiejscowionej w danej strukturze agenturze jest wewnętrzny język komunikacji. Nie wystarczy – dla prawidłowego odczytywania procesu myślowego znać dany język; trzeba jeszcze „myśleć na tych samych falach”, rozumieć się bez słow., czytać sygnały z intonacji głosu, mieć wyczucie określonej symboliki, itp. Wreszcie szansą na sukces jest przejmować inicjatywę. Azef był, dlatego tak skutecznym agentem Ochrany wśród terrorystów, socjalistów-rewolucjonistów (eserów), nie tylko, dlatego, że był jak wielu jego współczesnych towarzyszy żydowskiego pochodzenia, ale przede wszystkim, dlatego, że to on (a nie kierownictwo Ochrany) decydował w końcu, kiedy zostanie zaatakowany (bombą) Wielki Książe z rodziny carskiej albo nawet sam premier. Powrót
3 Niedoskonały przekład traktatu Sun Tzi „O wojnie”, starożytnego dzieła na miarę twórczości von Clausewitza, którego zachodnie przekłady można od lat było na Zachodzie sprowadzić za pośrednictwem solidnych księgarni, (jeśli ich nie było aktualnie na składzie), ukazał się w PRL, jako wewnętrzny druk zastrzeżony Sztabu Generalnego Ludowego WP. Powrót
4 Internet piszę z dużej litery, wbrew dotychczasowej od 2-3 lat modzie pisania go, jak np. radio z małej litery. Bo chodzi mi o ten amerykański, stary dobry, rzeczywisty i jedyny reaganowski Internet a nie o jakieś wirtualne, bliżej nikomu nieznane internety, które jeszcze pewnie nie powstały. Powrót
5 Przy okazji SPONZ-u poznałem studenta Jana Łopuszańskiego, asystenta Janusza Lewandowskiego i po prawie 20 latach dowiedziałem się, że „naczelnym” SPONZ-u w Warszawie był wówczas Józef Oleksy. Powrót
6Z którym ja nie mam kontaktu, co najmniej od 1978 r. Patrz: hasła „Mariusz + Urban” i/lub „Niezależna + Grupa + Polityczna”, wpisane do internetowej wyszukiwarki; pojawi się wówczas strona WWW Mariusza Urbana (i między innymi materiał nt. kontrwywiadu wojskowego w tych latach). Powrót
7 To nie znaczy, że akademików było na konferencji więcej, niż dawnych uczestników wydarzeń. Ale wiadomo, w Polsce, co znaczy – może nawet, Bogu dzięki – np. „Profesor”. A ja sam znam, np. jednego, co własne stronnictwo sprowadził do niebytu. Zresztą to jednak zupełnie naturalne, że na konferencji naukowej – akademicy nadawali ton. Powrót
Notka o autorze:
Antoni J. (Jerzy) Wręga, ur.1952 r. w Gdańsku, historyk, publicysta, od 1990 r. dyplomata, pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP, był wicekonsulem (II sekretarzem ambasady) w Kopenhadze (1990-1995), radcą Ministra (1996-2003), kolejno pracując w czterech różnych departamentach MSZ, obecnie jest ponownie II sekretarzem w MSZ (4 stopnie „w dół”; tak, jak w 1990 r. = przykład braku kariery dla „niepokornych” w administracji post-PRL-u; decyzja osobista dyr. gen. MSZ, niejakiego Matuszewskiego, mianowanego w 2005 r. przez Cimoszewicza – ambasadorem w Londynie]. Interesuje się historią wywiadów i tajnych organizacji na przestrzeni wieków.
Tekst pochodzi ze strony: abcnet