Artykuł z Newsweeka (39/2006)
DARIUSZ WILCZAK
Geneza – od niej trzeba zacząć. Bo kto jeszcze dziś pamięta te dwa nazwiska? Krótkie notki w encyklopedii nie wyjaśnią wszystkiego. I co w ogóle znaczy słowo „radykalni”, które pojawia się zawsze, gdy się o nich mówi i pisze? Co by się stało, gdyby im pozwolono działać? Nie byłoby Magdalenki, Okrągłego Stołu? Byłyby tak samo. Ale to ich, posługując się intrygą, skazano na banicję. Wypędzenie jednego trwało tylko cztery miesiące. Drugiego – półtora roku. W tym czasie Polska bardzo się zmieniła.
Ta historia to przyczynek do mitu założycielskiego III RP, o który w ostatnich miesiącach znów toczy się gorący spór. Czy Magdalenka i Okrągły Stół to porozumienie komunistycznych i solidarnościowych elit służące łagodnemu przejściu z totalitaryzmu do demokracji, czy też spisek zawiązany przez te elity w celu podzielenia się władzą i odsunięcia niewygodnych radykałów? Gdyby na te pytania miała odpowiedzieć tylko historia Kornela Morawieckiego i Andrzeja Kołodzieja, to tryumfować mogliby zwolennicy spiskowej teorii dziejów.
Jest kwiecień 1988 roku. Morawiecki i Kołodziej siedzą w warszawskim areszcie na Rakowieckiej. Wkrótce, po strajkach majowych i sierpniowych, dojdzie do dwóch spotkań Lecha Wałęsy z Czesławem Kiszczakiem, 16 września mikrobusy BOR przywiozą działaczy i doradców podziemnej Solidarności na pierwsze rozmowy do Magdalenki, rozpoczynające proces, który po kilku miesiącach, w kwietniu następnego roku, zakończy się przy Okrągłym Stole. To są znane fakty, ale one nastąpią później. Teraz jest połowa kwietnia 1988 roku. Morawiecki z Kołodziejem są osadzeni w tym samym więzieniu. W osobnych celach. Ten pierwszy – doktor matematyki z Politechniki Wrocławskiej, ten drugi – spawacz, wiceprzewodniczący komitetu strajkowego w Gdańsku z sierpnia 1980 roku. Morawiecki jest założycielem i szefem Solidarności Walczącej, Kołodziej członkiem Komitetu Wykonawczego tej organizacji. Tuż przed ich aresztowaniem biuro studiów SB stworzyło charakterystykę Solidarności Walczącej. Z dokumentów, które do dziś zachowały się w archiwach IPN, można przeczytać, że to organizacja „o programie ekstremistycznym, zdecydowanie antykomunistycznym, z tendencjami do stosowania przemocy w walce politycznej, jej program odznacza się w stosunku do innych struktur konspiracyjnych i grup antysocjalistycznych największą agresywnością, w odróżnieniu od TKK i Lecha Wałęsy odrzuca możliwość kompromisu z władzą, motywując to powodami moralnymi, jak również racjonalnymi”.
Zatrzymanie obu liderów SW na kilka miesięcy przed rozmowami Solidarności z władzą nie mogło być przypadkowe. Tym bardziej to, co zdarzyło się później.
Mówi Andrzej Stelmachowski, w latach 80. doradca Lecha Wałęsy i świadek tamtych wydarzeń: – Z chwilą gdy pojawiła się możliwość rozmowy z władzą, Kościół coraz częściej domagał się uwolnienia więźniów politycznych. Władza gotowa była ulec, ale nie bezwarunkowo. Dawała do zrozumienia, że ci najbardziej radykalni muszą wyjechać z kraju. Najlepiej na zawsze.
Wyjście
Tego wieczoru mieli drukować książkę Władysława Bartoszewskiego „Warto być przyzwoitym”. Dlatego Morawiecki pojawił się w mieszkaniu konspiracyjnym, w którym pracowała maszyna offsetowa, wyrzucając każdego dnia tysiące stron. (Nie! Przewodniczący SW miał ważniejsze rzeczy na głowie niż odwiedzanie kilkudziesięciu drukarni organizacji. Zakazywały tego zresztą podziemne „przepisy BHP”. Do pracującej drukarni mieli wstęp jedynie drukarze i dostawcy. Nikt poza tym – dop. RL). Przez ponad pięć lat, od początku stanu wojennego, nie dawał się złapać. Zdziwiło go, że esbecy właściwie o nic nie pytali. Po prostu weszli (nie tak „po prostu weszli”. Rozbijając drzwi, do małego mieszkania wpadło kilkunatu ebeków, Morawieckiego rzucili na podłogę… – dop. RL) do lokalu, założyli Morawieckiemu kajdanki. Noc spędził na komendzie, a rano helikopterem przewieziono go z Wrocławia do Warszawy. Na Rakowieckiej standardowa procedura. Przeszukanie, trzeba się było rozebrać do naga i ukucnąć, bo funkcjonariusze muszą sprawdzić odbyt. Morawiecki odmawia, a oni nie nalegają, zachowują się kulturalnie. Mówią, że nawet Kuroń i Michnik, jak się tu pojawiali, to bez oporów kucali, ale skoro Morawiecki nie chce, to nic na siłę. Cela numer siedem. Dalej właściwie nic się nie dzieje. Dopiero w połowie kwietnia, pół roku po aresztowaniu, mecenas Jan Olszewski przychodzi do Morawieckiego i ma dla niego konkretną propozycję.
Morawiecki: – Mecenas Olszewski miał mnie bronić, gdyby doszło do procesu. Ale wtedy przyszedł, żeby mi powiedzieć o pomyśle, jaki się pojawił w czasie pierwszych rozmów z władzą. Na wyjście na wolność nie mamy z Andrzejem co liczyć, ale możemy wyjechać za granicę. Poprosiłem Olszewskiego, żeby się skontaktował z moimi kolegami we Wrocławiu, zapytał o ich opinię. Tydzień później, w czasie kolejnego widzenia, mecenas Olszewski przekazuje mi informacje od kolegów. Uważają, że powinienem wyjechać. Potem sprawy idą już bardzo szybko. Kołodziej: – 29 kwietnia po północy strażnicy wchodzą do celi, każą zabrać rzeczy i bez słowa prowadzą do jakiegoś gabinetu. Dowiaduję się, że rano lecę do Włoch. Dostanę paszport, mam już wizę, Morawiecki razem ze mną poleci. Rano się wykąpałem, dostałem świeże ubranie. Kornela spotykam dopiero w samochodzie. Jedziemy na Okęcie. Morawiecki: – Przed wyjazdem na lotnisko funkcjonariusze prowadzą mnie do pokoju widzeń. Jeszcze ostatnia rozmowa z mecenasem Olszewskim. Mówi, że zaczynają się strajki i że Zbigniew Romaszewski przekazuje mi informację, żebym raczej nie wyjeżdżał. Myślę o tym, ale to wszystko trwa najwyżej kilka minut, bo już mnie prowadzą do samochodu. W holu lotniska czeka na nas kilku znajomych. Mówią, że sytuacja w kraju przypomina tę z sierpnia 1980 r. Patrzymy na siebie z Andrzejem i już wiemy, że nie powinniśmy w tej chwili opuszczać kraju. Robi się małe zamieszanie, bo za chwilę odprawa paszportowa, a my mówimy esbekom, że nie wejdziemy na pokład. Prosimy o odstawienie z powrotem do więzienia.
Rozmyśliliśmy się. Oni coś tłumaczą, my nie słuchamy, podchodzi siostra zakonna, która się nami opiekowała na lotnisku. Mówi, że trzeba lecieć, to dobre i dla nas, i dla Kościoła. I w ogóle w tej sytuacji to najlepsze dla Polski. Wracamy do więzienia. Esbecy musieliby użyć siły, żeby nas wepchnąć do samolotu, a tego nie chcieli robić. Na Rakowieckiej przyjmuje ich w swoim gabinecie naczelnik aresztu. Zostawia samych, żeby mogli porozmawiać. Za chwilę przyjeżdżają do więzienia Andrzej Stelmachowski, ksiądz Alojzy Orszulik i Jan Olszewski. Rozmowa trwa pół godziny, może trochę dłużej. Ksiądz Orszulik przekonuje, że sprawy zaszły już za daleko. Episkopat uzgodnił z MSW szczegóły wyjazdu. Teraz trudno się będzie z tych uzgodnień wycofać, więc takie demonstracyjne zachowanie nikomu nie służy.
Właściwie nie wiadomo, co w tej sytuacji robić. Rozmowa się nie klei. Co chwila zapada cisza. Morawiecki: – Stelmachowski odprowadził mnie na bok, jakby nie chciał przy wszystkich rozmawiać. Pokazał jakieś ekspertyzy lekarskie, z których wynikało, że Kołodziej ma raka dwunastnicy, a w Rzymie polscy księża pomogą przeprowadzić dokładne badania, będzie miał lepszą opiekę niż w Polsce. Rzeczywiście mieliśmy robione jakieś badania w więzieniu. Pomyślałem, że to prawda. Pamiętałem, że siostra Andrzeja umarła na raka. Mówię Stelmachowskiemu, że w takim razie ja zostaję, a Kołodziej powinien lecieć. Stelmachowski, że to niemożliwe, na takie rozwiązanie nie zgodzi się Kiszczak. Mówię Andrzejowi o wynikach badań. Zareagował jak każdy w tej sytuacji. Nie, nie był przestraszony. Raczej przygnębiony. Pytam księdza Orszulika i Stelmachowskiego, czy będziemy mogli w każdej chwili wrócić. Dostajemy zapewnienie, że tak, kiedy tylko będziemy chcieli. W tej sytuacji decyduję się lecieć z Kołodziejem.
Andrzej Stelmachowski tę rozmowę prowadzoną w gabinecie naczelnika zapamiętał nieco inaczej: – W czasie naszej rozmowy w więzieniu operowano jakimiś świadectwami lekarskimi, badaniami, które pokazywały, że Kołodziej ma raka. Nie chciałem w to wierzyć. Jednak strona kościelna zaproponowała, że w Rzymie przejdzie on intensywne badania i ewentualne leczenie. Rozmawialiśmy głównie z Morawieckim, bo Kołodziej był w nie najlepszej formie fizycznej i psychicznej. Po zapewnieniu, że mogą wrócić kiedy tylko będą chcieli, obaj zgodzili się na wyjazd do Rzymu. Biskup Alojzy Orszulik, wtedy rzecznik episkopatu, dziś emerytowany ordynariusz łowicki, przyznaje, że wszyscy uczestnicy tamtej dramatycznej rozmowy ulegli intrydze przygotowanej przez peerelowskie służby: – O ile uczestniczyliśmy w negocjacjach dotyczących samego wyjazdu, to dokumenty na temat choroby nowotworowej Kołodzieja zostały nam przedstawione. Nie wiedzieliśmy, że prawda jest inna. Tak jak nie zdawaliśmy sobie sprawy, że obaj tak naprawdę dostają bilet tylko w jedną stronę.
Lewitacje
Z rzymskiego lotniska księża przewieźli ich do Domu Polskiego Pielgrzyma. Ojciec Konrad Hejmo urządził powitalną kolację. Kołodziej: – To był najdziwniejszy dzień w moim życiu. Rano jakiś nędzny posiłek w więzieniu, a wieczorem jedzenie, jakiego nigdy nie widziałem, mięsa, cytrusy, najedliśmy się za wszystkie czasy.
Morawiecki: – Powiedziałem ojcu Hejmo, że nie będę tu długo. Za kilka dni wracam do kraju. Ojciec Hejmo obiecał zorganizować nasze spotkanie z Papieżem. Do spotkania miało dojść 3 maja, więc tego samego dnia planowałem wylecieć do Polski.
Rozmowa z Papieżem trwała pół godziny. W papieskich pokojach, tuż przed audiencją generalną. Morawiecki już wcześniej zarezerwował sobie przez telefon miejsce w samolocie do Krakowa. Bilet miał odebrać w biurze LOT-u na rzymskim lotnisku godzinę przed startem.
Morawiecki: – Przyjechałem na lotnisko dużo wcześniej. Chcę odebrać bilet, ale się okazuje, że nie ma miejsc. Jak to, pytam, nie ma miejsc, skoro były. Nie ma i już. Zresztą na następny dzień też nie mogę kupić biletu, bo już wszystkie sprzedane. Zaczynam się domyślać, że polskie służby nałożyły na mnie embargo. Sprawdzam, dokąd odlatują najbliższe samoloty. Jest rejs Lufthansy do Frankfurtu. Znajomi z Wolnej Europy, którzy są ze mną na lotnisku, kupują bilet i wieczorem ląduję we Frankfurcie. Nie mam niemieckiej wizy, ale przyjaciele już na mnie czekają. Przeprowadzają przez odprawę paszportową i tę noc spędzam u nich w domu. Rozmawiam jeszcze przez telefon z Jerzym Giedroyciem. Namawia, żeby zaczekać z powrotem, raczej do niego, do Paryża jechać niż do Polski. Dzwonię do Olszewskiego. Mówi, że w Warszawie może być ze mną różnie, że powrót grozi kolejnym zatrzymaniem i aresztem. Czwartego maja rano Morawiecki ląduje na Okęciu. Jest chłodno. Między Rzymem a Warszawą różnica prawie dwudziestu stopni. Zapina guziki marynarki, stawia kołnierz, schodzi po trapie na płytę lotniska. Przy schodach czeka kilku mężczyzn. Wszyscy po cywilnemu. Jeden z nich uśmiechając się kładzie Morawieckiemu rękę na ramieniu. – No i co, panie Kornelu? – mówi – źle było w Rzymie? Siostry źle karmiły? – Panowie, przecież ten system się rozlatuje, czy wy tego nie widzicie, że za chwilę zostaniecie bez pracy? – odpowiada Morawiecki i to jest cała rozmowa. Prowadzą go do samochodu. Omijają główną halę dworca. W niewielkim pokoju dostaje herbatę. Wszyscy czekają na decyzję. Po trzech godzinach proszą Morawieckiego o paszport. – Panie Kornelu – mówi grzecznie jeden z pilnujących go funkcjonariuszy – poleci pan tym razem do Wiednia, nie wiem, czy pan kiedyś widział Wiedeń, to bardzo ładne miasto, tylko proszę pana, niech pan tu żadnych manifestacji przed samolotem nie urządza, bo nam nie są potrzebne manifestacje.
Do paszportu wbijają stempel jednokrotnego przekroczenia granicy, bez prawa powrotu. Na pokład samolotu musieli go wnieść. Nie protestował, po prostu nie chciał im ułatwiać zadania, a poza tym jeszcze nigdy nie był niesiony na rękach przez esbeków, więc dlaczego nie tym razem, skoro i tak już nic się nie da zrobić. Obok niego usiadł eskortujący go funkcjonariusz. Dopiero na lotnisku w Wiedniu oddał mu paszport i życzył miłego pobytu. – To ja wracam, a pan zostaje – powiedział krótko i odszedł.
Morawiecki: – Zanim przeszedłem kontrolę paszportową, poszukałem budki telefonicznej i zadzwoniłem do Monachium, do kolegów z Wolnej Europy. Prosili, żebym czekał na lotnisku, wkrótce ktoś się po mnie zgłosi. Przyjechali bardzo szybko. Najbliższy miesiąc miałem spędzić w stolicy Austrii.
W dniu, w którym Morawiecki lądował na wiedeńskim lotnisku, w rzymskim szpitalu Kołodziej przechodził pierwsze badania.
Kołodziej: – Odpoczywałem w tym szpitalu prawie miesiąc. Zrobili mi chyba wszystkie możliwe badania. Na dwunastnicy rzeczywiście coś wykryli, ale to nie był rak. Brałem jakieś lekarstwa. Wychodząc ze szpitala poprosiłem o wyniki badań. Nie dostałem ich. Lekarz powiedział, że dokumentację mają polscy księża. Z kolei w Domu Pielgrzyma usłyszałem, że wyniki badań ma szpital. Nie dochodziłem prawdy, nie interesowało mnie to, tym bardziej że miałem inny problem. Gdzieś znikł mój paszport. Nie pamiętałem, czy zabrałem go do szpitala. W każdym razie nie było go ani w szpitalnej szafce, ani w moim pokoju w Domu Pielgrzyma.
Powtórzone prawo powrotu
W Wiedniu Morawiecki spotyka się z emigracyjnymi działaczami Solidarności, udziela wywiadów. Jerzy Giedroyc, z którym co parę dni rozmawia przez telefon, przysyła mu tysiąc dolarów i sześć tysięcy franków francuskich. Po dwóch tygodniach dzwoni ksiądz Orszulik.
Morawiecki: – Ksiądz Orszulik przepraszał za to wszystko, co się stało. Mówił, że wszyscy zostaliśmy wprowadzeni w błąd, ale postara się najszybciej, jak to będzie możliwe, uzyskać zgodę na mój i Andrzeja powrót do kraju. Po kilku dniach telefon z polskiego konsulatu. Mam się zgłosić z paszportem. Anulują mi zakaz wjazdu do Polski. I znów telefon od księdza Orszulika. Mówi, że tym razem, jak wrócę, mogą mnie od razu przewieźć do aresztu na Rakowiecką. Dziękuję za ostrzeżenie. Już wiem, że legalnie do Polski nie przyjadę. Ruszam do Londynu na zaproszenie prezydenta Kaczorowskiego. Po kilku tygodniach lecę do Stanów. Podróżuję z miasta do miasta. Spotykam się z Polakami. I przygotowuję plan powrotu do Polski.
Czerwiec 1988 roku Kołodziej cały czas pamięta. W Rzymie upał nie do zniesienia, a on wyjeżdża do Albano, małej miejscowości pod Castel Gandolfo. Zaprasza go burmistrz miasteczka. Wcześniej w polskim konsulacie składa podanie o nowy paszport, ale już wie, że go nie dostanie. Urzędniczka przyjmuje wniosek, ale nie potrafi określić, kiedy paszport będzie gotowy. Przez cały miesiąc Kołodziej odpoczywa w Albano, a w lipcu jedzie do Turynu. Jego znajomi z Polski od niedawna pracują w turyńskiej centrali Fiata. Załatwiają mu pracę przy renowacji zabytków. Kołodziej: – W Polsce 4 czerwca 1989 były wybory, a kilka dni później zjawił się u mnie polski konsul z Mediolanu. Dał mi paszport. Powiedział, żebym się spieszył z powrotem do Polski, bo mój ojciec umiera. Na Okęciu nikt na mnie nie zwrócił uwagi. U ojca w Zagórzu byłem o czwartej rano. Kilka godzin później umarł.
Morawieckiemu udało się przedostać do kraju już w sierpniu 1988 roku. Z Toronto samolotem do Wiednia. Z Wiednia samochodem do Wrocławia. Na pożyczonym od przyjaciela paszporcie.
Morawiecki: – W Arizonie od lat mieszkał Kazik Głowacki. Znaliśmy się od dziecka, byliśmy ze sobą zżyci jak rodzeni bracia, nawet wyglądaliśmy dokładnie tak samo. Kazik jako kilkunastoletni chłopak pracował w warszawskim Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej wbrygadzie, którą kierował mój ojciec. Kazik skończył AGH, wyjechał do Stanów. Ja zrobiłem doktorat we Wrocławiu, on w Arizonie. Zadzwoniłem do niego i mówię: Kazik, potrzebny mi jest twój paszport. On o nic nie pytał, tylko prosił, żebym go zniszczył, jak już nie będzie potrzebny. Na zdjęciach byliśmy nie do odróżnienia. Z jednym wyjątkiem. On szatyn, bez jednego siwego włosa, ja prawie całkiem siwy. Przefarbowałem włosy na ciemny kolor. Pod koniec sierpnia wylądowałem w Wiedniu. Miałem dużo szczęścia, bo akurat z Triestu przez Wiedeń wracał do Polski Jurek Przystawa, dziś profesor fizyki z Uniwersytetu Wrocławskiego. Wracał swoim wysłużonym maluchem z jakiegoś seminarium naukowego. Znajomi nas umówili. Dosiadłem się do niego. Na polskiej granicy standardowe pytania: co panowie wwozicie? Coś do oclenia? Nawet dokładnie nie sprawdzali samochodu. Nad ranem byliśmy we Wrocławiu.
Morawiecki ukrywał się jeszcze przez następne kilka miesięcy. Z dokumentów Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu wynika, że inwigilację Solidarności Walczącej zakończono dopiero 22 stycznia 1990 roku.
Bardzo bym chciał, żeby ten rząd przetrwał. Choćby dlatego, że to, co pokazałby ewentualny rząd PO, widzieliśmy już w kilku kiepskich wydaniach. Lepiej nie byłoby i tym razem. PiS zapowiada i daje szanse na spore zmiany, idące w dobrym kierunku. Nie wszystko mi w jego działaniach odpowiada, ale po raz pierwszy od dawna mogę liczyć, że choć trochę zmieni się na lepsze.
Współpraca Mariusz Chudy
Podyskutuj z autorem: dariusz.wilczak@newsweek.pl