Wrocław, 5 lutego 2005
Szanowny Panie Naczelny Redaktorze,
Nie miałem okazji podpisać się pod listem otwartym w obronie Bronisława Wildsteina, bo taki list do mnie nie dotarł. Piszę więc swój własny list otwarty, który, mam nadzieję, wyraża opinię wielu anonimowych dziennikarzy okresu stanu wojennego. Nie mogłem zebrać ich podpisów, bo dzięki skutecznemu blokowaniu przez ostatnie 15 lat dekomunizacji, lustracji oraz pełnego odsłonienia prawdy historycznej, nie wiem gdzie ci dziennikarze są, ilu ich jest, ani co się dzisiaj z nimi dzieje. Myślę, że wyrażam też opinię bardzo wielu naszych kolegów, którzy to, co pisaliśmy, powielali, drukowali i kolportowali, ryzykując bardzo wiele dla sprawy wolnego słowa. Ich różnorodne historie, godne podziwu i najwyższego szacunku, nierzadko prawdziwie bohaterskie czyny, spoczywają po dziś dzień niedostępne w ciemnych archiwach, bo mający największy wpływ na władzę naszym kraju uważają, że tak jest najlepiej. Dla kogo?
Władek Frasyniuk (którego znam osobiście, ale on mnie nie zna) i Zbigniew Bujak (który jechał w moim maluchu na tajne spotkanie, ale dziś tego nie pamięta) wykazują wielkie współczucie i troskę o tych, których bezpieka zdołała złamać, ale nie pamiętają i nie wspominają tysięcy tych, dzięki którym stali się znanymi dziś (niestety, coraz mniej!) postaciami. O roli pewnej gazety w zacieraniu pamięci i pomieszaniu elementarnych wartości nie chcę w ogóle pisać, bo obraża to godność moją i moich kolegów. Ale to właśnie takie działania doprowadziły do tego, że dziedzice minionego systemu publicznie radzą dziś nam nie otwierać archiwów, sugerując, że do reszty skompromituje to naszą „Solidarność”. Wychodzi na to, że to tylko Frasyniuk i Bujak nie dali się złamać, i że tylko dzięki jakiejś zakulisowej grze Adama Michnika komuniści oddali część władzy – z czego wszyscy powinniśmy się cieszyć. A reszta opozycji to w większości anonimowi nieszczęśliwcy, z życiorysami połamanymi przez fachowców z SB; i to ich bronią dziś zaciekle przeciwnicy lustracji, nad nimi pochylają się w swej niezmierzonej trosce i tolerancji. Wybaczają wspaniałomyślnie generałom i nam – na równi.
Dość tego! Stanowczo protestuję! Najwyższy czas powiedzieć jasno, że komunizm obalili nie Bujak, Frasyniuk i Michnik ani nawet sam Lech Wałęsa, ale właśnie tysiące, a może dziesiątki tysięcy anonimowych działaczy podziemia. Być może gdzieś tam „u góry” trwały jakieś zakulisowe rozmowy, być może SB usiłowała sterować „Solidarnością” i miała w niej swoich ludzi. Ale tysiące zwykłych działaczy podziemia nie wchodziło w żadne gry z SB i zachowywało się według prostej instrukcji, którą masowo powielaliśmy: z SB się nie rozmawia! Wiem to, bo przez moje ręce przechodziło tysiące najprzeróżniejszych pism i ulotek, wydawanych w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy: ktoś je musiał pisać, ktoś je musiał drukować i ktoś je musiał kolportować. Jednym z haseł, którym wówczas usiłowaliśmy ludziom dodać otuchy było „Prawda was wyzwoli!”. Chyba czas najwyższy już poznać pełną prawdę. Ile jeszcze można czekać?!
Szanowny Panie Redaktorze,
Z wielkim przygnębieniem wziąłem do rąk środowy numer „Rz”. Jakaś cienka i jakby przywiędła. Oto wszystkie media mają na czołówkach sprawę listy IPN, a w „Rz” na pierwszej stronie jeden z głównych tytułów dotyczy… schabu. Ciarki mnie przeszły po plecach: skąd ja to znam? Na drugiej stronie Pański artykuł „Dziennikarstwo to nie polityka”; obok nekrologów, i w tej samej kolorystyce. Jeśli nie polityka, to co, pytam? Biznes? Już tylko biznes? Zawsze myślałem, że dziennikarstwo to misja, że pierwszą powinnością prawdziwego dziennikarza jest służyć społeczeństwu, dobru wspólnemu; taka myśl towarzyszyła mi, gdy pisałem artykuły do prasy podziemnej. A dobro wspólne – to właśnie polityka, w najlepszym rozumieniu tego słowa. Rozumiem, że Pan odmawia mi miana „dziennikarza”. Ciekawe, jakie określenie ma Pan dla mnie i setek mi podobnych z czasów stanu wojennego? Frajerzy? Oszołomy?
Przepraszam, ale jeśli taka ma być nowa dewiza „Rz”, to właśnie stracił Pan czytelnika. Gazeta, która umywa ręce od polityki – w kraju, w którym nastąpiło tak głębokie pomieszanie podstawowych wartości, w którym ciągle brak oficjalnego odkłamania historii, brak elementarnego rozliczenia ze złem, w którym panuje powszechne poczucie rażącej niesprawiedliwości podziału spadku po PRL – taka gazeta staje się dla mnie bezwartościowa. Ceniłem sobie „Rz”, w której obok tekstu pana Majcherka mogłem przeczytać tekst pana Wildsteina, gdzie dziennikarze zdawali się mieć własne poglądy i pisać w zgodzie z własnym sumieniem. Podobało mi się, że ludzie o zróżnicowanych poglądach potrafili ze sobą tak znakomicie współpracować i wzajemnie się szanować. Cieszyło mnie, że powoli, bo powoli, ale usiłowała „Rz” odbudowywać moralny fundament Rzeczypospolitej. Rozumiem, że z tym już koniec. Tu już nie chodzi o redaktora Bronisława Wildsteina. Można różnie oceniać jego czyn. Można twierdzić, że postąpił zbyt pochopnie, że nie dość przemyślał konsekwencje swego czynu. Ale Pan zareagował znacznie bardziej pochopnie, i – jak się zdaje – w ogóle nie myśląc o konsekwencjach swojej decyzji, które moim zdaniem będą dla Pańskiego pisma katastrofalne. Czy nie widzi Pan, że dał wyraźny sygnał dziennikarzom, iż wartością najwyższą w „Rz” jest – od dziś – lojalność wobec szefa i właścicieli! I na dodatek zrobił to Pan publicznie. Jaką wiarygodność będą teraz miały, na przykład, ich próby krytyki pod adresem telewizji publicznej? Pozbawił Pan swoją gazetę moralnego prawa do takiej krytyki. Kolegów Bronisława Wildsteina postawił Pan przed alternatywą: pisać tak samo, jak dawniej i udawać, że nic się w zespole nie stało (tracąc wiarygodność), lub pisać inaczej, tracąc czytelników. Czy Panu to wszystko czegoś nie przypomina? Przecież nawet sam marszałek Nałęcz powiedział w audycji telewizyjnej, że wyrzucenie Wildsteina z redakcji byłoby przesadną reakcją. A Pan na to poszedł. Więc o co tu chodzi, pytam.
Napisał Pan, że kwalifikacja działań Bronisława Wildsteina przez polityków i czytelników uderza w prestiż gazety „jako wiarygodnego, poważnego i politycznie niezależnego dziennika”. Chyba chodzi o część polityków i część czytelników! O pewną grupę, na której Panu akurat zależy! Moim zdaniem, to redaktor naczelny gazety, który wyrzuca z pracy znakomitego i cieszącego się dużą popularnością dziennikarza, i to przy proteście dużej części zespołu, niszczy prestiż gazety, podważa jej wiarygodność i powagę, i każe mocno wątpić, czy gazeta jest politycznie niezależna.
Bardzo mi przykro, ale właśnie tak paskudnie wygląda to w moich oczach. Przestałem pisać po roku 1989, wierząc, że Polska da już sobie radę bez takich jak ja amatorskich dziennikarzy. Fakt, że to dopiero Pański postępek zmusił mnie do przerwania milczenia, niech da Panu do myślenia.
Jan Mak, redaktor „Solidarności Walczącej”,
(dziś: profesor zwyczajny Uniwersytetu Wrocławskiego).
(Nazwisko i adres do wiadomości redakcji:
Prof. dr hab. Andrzej Kisielewicz, Uniwersytet Wrocławski,