Jeszcze kilkanaście tygodni do mnie dzwonił, rozmawialiśmy o sprawach bieżących, wspominaliśmy stare czasy. Pytał, kiedy do niego zaglądnę. Ostatni raz odwiedziłem Stefana w zeszłym roku, słabo już chodził, przemieszczał się po mieszkaniu z pomocą „balkonika”. Umówiliśmy się, że przyjadę znów do Wrocławia w 2020, najpewniej wiosną. Plany te zrujnował wirus – a wczoraj dowiedziałem się, że Stefan nie żyje. Razem z Władzią stanowili wspaniałą parę, tryskającą wielką dozą patriotyzmu i gotowością służenia Polsce. Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Wrocławia początkiem 1983 roku na kontakt z „Solidarnością Walczącą”. Wysiadłem z pociągu i udałem się tramwajem na umówione miejsce spotkania w centrum miasta. Stałem z gazetą w ręku (znak rozpoznawczy) i czekałem. Podszedł szczupły starszy mężczyzna i rzucił ustalone hasło. Odpowiedziałem prawidłowym odzewem. Spytał, czy nie miałem „ogona” w drodze z dworca kolejowego. Na wszelki wypadek zadecydował, że mam iść ulicą potem gdzieś skręcić – a on pójdzie w pewnej odległości za mną i będzie obserwował, czy nikt mnie nie śledzi. Potem zaprowadził mnie na mieszkanie kontaktowe, gdzie oczekiwałem na spotkanie z przedstawicielem „Solidarności Walczącej”.
Tak po raz pierwszy spotkałem Stefana Morawieckiego – po 1945 członka WiN, za co przypłacił paroma latami w ubeckim więzieniu. Był człowiekiem bardzo bezpośrednim, od razu zaproponował zwracać się do siebie po imieniu, co mnie z początku nieco onieśmieliło, gdyż byłem wtedy 20. letnim smarkaczem. Bardzo mi tym zaimponował. Miał specyficzne poczucie humoru, lubił cięte żarty. Nie wszyscy je rozumieli, czasami nawet się… obrażali. Do Wrocławia jeździłem zazwyczaj raz w miesiącu. Przyjaznymi przystaniami, gdzie zazwyczaj się zatrzymywałem, były mieszkania Władzi i Stefana Morawieckich, oraz Gosi (Aurelii) i Jurka Lemańskich. Gosia jest córką Stefana. Nasze relacje były przyjazne, niemalże rodzinne, czułem się u jednych i drugich jak u siebie w domu. Pomagali mi w sprawie wymiany prasy podziemnej oraz w kontaktach personalnych (w tym okresie miałem trzy spotkania z ukrywającym się Kornelem Morawieckim oraz wiele spotkań z Wojtkiem Myśleckim, Piotrkiem Medoniem i innymi działaczami). Czekając na kontakty i załatwienie wszystkich spraw, byłem zmuszony spędzić we Wrocławiu nieraz 2-3 dni.
Z Krakowa przywoziłem prasę podziemną wydawaną w całej Małopolsce, wracałem z prasą dolnośląską. Gdy na początku 1985 założyliśmy w Krakowie i Nowej Hucie swój Oddział Krakowski „Solidarności Walczącej”, ranga kontaktów z centralą „SW” we Wrocławiu automatycznie wzrosła. I relacje były już innego formatu. W międzyczasie poznałem Janka Morawieckiego, syna Stefana, który wraz z Romkiem Lazarowiczem i Piotrem Bielawskim współtworzyli Agencję Informacyjną SW oraz Serwis Informacyjny SW. Wydrukowany na drukarce igłowej i papierze komputerowym, Serwis (opasłe tomisko) rozsyłano do wszystkich oddziałów „Solidarności Walczącej” w Polsce, do przedstawicieli zagranicznych SW na Zachodzie, oraz do ambasad państw nam przyjaznych. Jeśli dobrze pamiętam, Serwis „SW” pojawiał się raz w miesiącu. Redakcje pism SW chętnie z niego korzystały, same zaś „pocztą zwrotną” nadsyłały informacje i teksty ze swego terenu do twórców Serwisu. I tak się to kręciło. Warto, by jakiś historyk zainteresował się tymi sprawami i zrobił profesjonalne opracowanie historyczne… Stefan – oprócz działalności w „Solidarności Walczącej” (której był zaprzysiężonym członkiem – zresztą jego żona Władzia także) – udzielał się także w środowisku kombatanckim żołnierzy AK, WiN i NSZ. Był włączony w prace redakcyjne konspiracyjnego pisma „Pobudka”, które od niego otrzymywałem. W tym celu jeździł do Gdańska i innych miast, gdzie spotykał się ze swoimi akowcami. Efektem tych spotkań było utworzenie organizacji pod nazwą „Solidarność Polskich Kombatantów”.
Bodajże już po 1989 organizacja ustanowiła Krzyż Semper Fidelis Solidarności Polskich Kombatantów – miałem zaszczyt otrzymać te honorowe odznaczenie z rąk Stefana, członka (a później, jeśli mnie pamięć nie myli – przewodniczącego) kapituły Krzyża Semper Fidelis. Był okres, chyba w połowie lat 80. gdy Stefuś przeczuwając nieprzyjemności ze strony SB „urwał się” z domu na jakiś czas. Przyjechał do naszego domu w Zagórzanach (dziś powiat wielicki) by zatrzeć po sobie ślady. Dom w Zagórzanach był miejscem nieco newralgicznym ze względu na lokalizację podziemnej drukarni, w której odbywał się druk wielu gazet i ulotek. Dlatego też postanowiliśmy po parunastu dniach przerzucić Stefana do zaprzyjaźnionego księdza proboszcza Kazimierza Puchały w nieodległym Gruszowie. Ksiądz Kazimierz kierował parafialną cegielnią, więc Stefan został zaszeregowany, jako… pomocnik palacza i otrzymał do swej dyspozycji nieduży pokoik na plebanii. Jako że bezczynności nie lubił, malowanym palaczem nie był, faktycznie pomagał utrzymywać ogień w piecu cegielni. Miał nawet nocne dyżury. Po paru tygodniach był już specjalistą w tej dziedzinie! Nikt Stefanem się nie interesował i nie pytał, kto zacz. Czuł się pod kuratelą księdza Puchały bardzo bezpiecznie. Stefan w wolnych chwilach odwiedzał w Gruszowie działaczy Krakowskiego Oddziału „SW” Ewę i Stasia Pietruszków – w razie zagrożenia miał tam alternatywne schronienie. Dom Pietruszków z patriotycznymi tradycjami, zawsze gościnny i otwarty dla przyjaciół, gdzie można było otwarcie i przyjemnie porozmawiać, posilić się i przenocować.
Bardzo dużo palił. I to mocne papierosy. Zawsze z przekąsem powtarzał – „przecież na coś człowiek umrzeć musi”. Po 70. Stefan palenie rzucił, i już do śmierci papierosów nie brał do ust. Podziwiałem Go za determinację i siłę woli.
Nie miałem możliwości sprawdzić, czy Stefan otrzymał od Kornela (który był częstym gościem na ul. Zielonogórskiej) Krzyż „Solidarności Walczącej”. Bezsprzecznie na odznaczenie Stefan zasłużył. Jeśli okaże się, że przeoczono tak zasłużoną dla „SW” osobę, kapituła Krzyża „SW” powinna ekspresowo przyznać mu Krzyż „SW” pośmiertnie.
Piotr Hlebowicz, „SW” Kraków, Autonomiczny Wydział Wschodni „Solidarności Walczącej”.
Barwałd Górny, 2 września 2020