Referat wygłoszony na konferencji naukowej w Ełku 15 grudnia 2005 roku
w filii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego(wersja rozszerzona części poświęconej SW)
Nie sposób w tak krótkim referacie oddać całość zagadnienia dotyczącego konspiracyjnej organizacji „Solidarność Walcząca” i jej struktur podziemnych. Dlatego też zmuszony jestem do skrótowego potraktowania tematu z wyszczególnieniem najważniejszych momentów w dziejach organizacji, oraz zadań, w których uczestniczyłem osobiście. Cieszę się ogromnie, iż znaczenie SW w rzeczywistości stanu wojennego (oraz po przemianach okrągłostołowych) zostaje w ostatnich czasach dostrzegane przez coraz większą rzeszę historyków i naukowców. Tym bardziej że byliśmy zwykle pomijani w historycznych opracowaniach tamtego ponurego okresu.
„Solidarność Walcząca” powstała w czerwcu 1982 roku we Wrocławiu (początkowa nazwa – Porozumienie Solidarność Walcząca). Inicjatorem powstania organizacji i przewodniczącym został Kornel Morawiecki, ukrywający się działacz podziemnej Solidarności. W czasach legalnej „Solidarności” Kornel był delegatem na I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” w Gdańsku (1981 rok). W odróżnieniu od „Solidarności” – ruchu związkowo-społecznego, „SW” stała się od samego początku organizacją czysto kadrową i miała profil polityczny. Większość członków SW wywodziła się z „Solidarności”, do organizacji weszli także przedstawiciele innych nurtów niepodległościowych. „SW” nie odżegnywała się od rozwiązań siłowych, ale taka ewentualność mogła zaistnieć tylko w określonych warunkach (np. masowe pacyfikacje zakładów pracy z użyciem przez władze broni, represje na szeroką skalę – w ramach szeroko pojętej samoobrony). Był także pomysł napiętnowania agentów i kolaborantów (tak jak w czasie okupacji niemieckiej). Dlatego też niektórzy działacze podziemnej „S” nazywali nas oszołomami i terrorystami.
Byliśmy również z tego względu pod szczególnym obstrzałem czynników bezpieczeństwa PRL – u. Po latach wyszło na jaw, że działalnością Solidarności Walczącej zainteresowane były bardzo NRD-owska STASI i sowieckie KGB. Próbowano rozpracować zwłaszcza zagraniczne przedstawicielstwa SW. Niemieckie i sowieckie ekspozytury, nie wierząc polskim kolegom po fachu, próbowały penetrować organizację w Polsce. W instytucie Gaucka są na to dowody. Dlaczego Sowieci tak zainteresowali się „Solidarnością Walczącą”? Odpowiedź jest prosta: po pierwsze, SW była organizacją antykomunistyczną i tego nie kryła. Po drugie, nawoływała do walki przeciw ZSSR i zapowiadała rychły rozpad tak Związku Sowieckiego, jak i tzw. obozu socjalistycznego. Prowadziliśmy na bardzo szeroką skalę akcję propagandową w garnizonach sowieckich stacjonujących w Polsce. SW drukowała ulotki w języku rosyjskim i rozprowadzała je wśród sowieckich żołnierzy. A można się domyślić, jaka była treść tej bibuły. Nie w smak było sowietom nagłaśnianie przez nas konfliktu w Afganistanie i łamania praw człowieka w samym ZSSR. Byliśmy więc na celowniku kraju przodującego komunizmu. To już było bardzo niebezpieczne.
W „SW” decyzje podejmowała Rada SW (11 do 13 osób) i przewodniczący zobligowany był do podporządkowania się jej decyzjom. Tylko w skrajnych sytuacjach politycznych, gdy nie było możliwości Rady zwołać, a należało podjąć ważne postanowienie natychmiast, Kornel rozstrzygał takie sprawy jednoosobowo, a na Radzie SW uzasadniał swą decyzję. Tworzenie konspiracyjnych komórek od podstaw było gwarancją „czystości” organizacji od wszelkiego rodzaju donosicieli, agentów służb specjalnych itp. By zostać członkiem SW, kandydat musiał mieć dwóch gwarantów – zaprzysiężonych już członków Solidarności Walczącej, którzy go do organizacji wprowadzali, a po ostatecznym sprawdzeniu – zaprzysięgali. Nowi członkowie organizowali swoje grupy, nie poznawali jednak innych środowisk. System łączności odbywał się przez tzw. śluzy. Funkcjonowały dwa rodzaje śluz. Dla funkcjonującej poczty i łączności kolportażowej były to skrzynki (mieszkania) niepowiązane z żadną strukturą. Istniała oddzielna grupa, która zajmowała się szukaniem samych takich skrzynek. Np. w Gliwicach, Jadwiga Rudnicka (obecna Senator PiS) dostała od śp. o. Jana Siemińskiego (redemptorysty) adres dwóch sióstr, byłych łączniczek AK – śp. Marty Preisner (zmarła w wieku 102 lat) i śp. Heleny Totalande. Obydwie miały wtedy ponad 90 lat. Ta skrzynka była regularnie obsługiwana raz w miesiącu. Inną skrzynkę – śluzę prowadziła pani Gostkowska, wdowa po profesorze politechniki (przedwojennego dra Politechniki Lwowskiej). Tam z kolei odbywały się kontakty pomiędzy różnymi gliwickimi organizacjami. Do „Profesorowej” dzwoniło się i ona podawała termin spotkania, pamiętając o kodach (przesuwała odpowiednio dni i godziny). Rozmawiało się o węglu, zakupach, krawcowej, gotowaniu itp. sprawach. Warto wspomnieć o rewelacyjnej śluzie Ireny Witeszczakowej. Mieszkanie przy ul. Bohaterów Getta w Gliwicach, dwa kroki od dworca spełniało rolę śluzy (bazy) spotkaniowej. Ktoś przyjeżdżał na Górny Śląsk, przychodził z hasłem, pani Irena gościła herbatą i kanapkami, a gość czekał, aż po sprawdzeniu „ogonów” łącznik odbierał go i odprowadzał na kolejną śluzę. Do Jadwigi Chmielowskiej przechodziło się (w zależności od grupy, która załatwiała spotkanie) nawet przez osiem śluz. Gwarantowały one bezpieczeństwo wszystkim kontaktującym się. Były też śluzy aktywne. Wtedy osoby kontaktujące się nie miały ze sobą fizycznego kontaktu; jedna osoba przynosiła coś na daną „skrzynkę” (śluzę), z kolei upoważniony łącznik z tej „skrzynki” (pośrednik) przenosił ładunek do innego mieszkania, a stąd już odbierał kolejny łącznik. W razie wpadki, nawet gdyby ktoś zaczął sypać i została nakryta cała grupa, to na aktywnej śluzie wszystko się urywało. Nie było tzw. reakcji łańcuchowej. Trzeba przyznać, że wpadek w samej „SW” było mało. Wpadało się przede wszystkim przy kontaktach ze związkową „Solidarnością”, w której niezbyt rygorystycznie przestrzegano zasad konspiracji. Na szczęście SB, z nielicznymi wyjątkami, nie wiedziała wtedy, że w jej łapy wpadli członkowie „SW”.
Ważnym elementem był też wywiad SW. Systematycznie prowadzono nasłuch radiostacji i łączności MO i SB. Słynęła z tego głównie wrocławska centrala, która łamała kolejne szyfry sb-ckie. Funkcjonowały komórki prawnicze, w skład których wchodzili nie tylko adwokaci i sędziowie, ale i prokuratorzy. Wyjątkowo dobrze takie zabezpieczenie działało na Górnym Śląsku. Ze względu na bezpieczeństwo kontaktów, te struktury obsługiwane były osobiście przez szefa Oddziału Katowickiego Jadwigę Chmielowską i jej łącznika.
We Wrocławiu i Trójmieście udało się pozyskać do współpracy z SW nawet oficerów SB, od których czerpano cenne informacje operacyjne. Dzięki kadrowości organizacji i stosowaniu bardzo rygorystycznych zasad konspiracyjnego BHP, wpadki w SW były stosunkowo rzadkie, a jeśli nawet się zdarzały, nigdy nie zahaczyły o strukturę wywiadu. Dlatego ustrzegliśmy się lawiny agentów, co było ogromnym problemem w podziemnej „Solidarności”, gdyż do ruchu społecznego, jakim była „Solidarność” – mógł przyjść każdy, z czego PRL-owskie służby bezpieczeństwa skrzętnie korzystały.
Swoje uczestnictwo w sierpniowych przemianach roku 1980 zacząłem w tworzących się Małopolskich strukturach Solidarności Rolniczej. Pomagałem ojcu, Jerzemu Hlebowiczowi, który zakładał w najbliższym terenie wiejskie i gminne koła NSZZ RI i był nawet we władzach wojewódzkich. Nie miałem jeszcze wtedy 18 lat…
31 sierpnia 1982 roku wraz z kolegą, Stasiem Dembowskim, pojechaliśmy do Gdańska, gdzie wzięliśmy udział w demonstracjach ulicznych, określonych jako największe w stanie wojennym. Wiele osób aresztowano, my także wpadliśmy w łapy ZOMO. Wożono nas od komendy do komendy, z aresztu do aresztu. Nigdzie nie było miejsc, gdyż wszystkie cele zostały zapełnione aresztowanymi w tym dniu demonstrantami. Po paru godzinach spędzonych w zatłoczonej „suce”, bez jedzenia, picia i uwzględnienia potrzeb fizjologicznych (jechaliśmy stojąc „na śledzia”), dowieziono nas do więzienia w Starogardzie Gdańskim, gdzie znaleźliśmy tymczasowy „dom”. Wielogodzinne przesłuchania, „dowody przestępstwa” (najczęściej kamienie i kostka brukowa, opisane i obmierzone przez SB-ków), bicie i poniżanie, wyjście na posiedzenie tzw. kolegium karnego parami w kajdankach, parodia procesu i wyroki po parę tygodni aresztu z zamianą na grzywnę. Więc rodziny wykupywały bliskich, gdy tylko dochodziły słuchy o aresztowaniu. Spędziłem w celi ok. dwóch tygodni. Z początku w 12-osobowej celi było nas… ponad 30 osób! Siedzieliśmy z kryminalistami, którzy odnosili się do nas z wielkim szacunkiem, jako do „politycznych”. Wielu z nich miało na koncie zabójstwa, gwałty i kradzieże. Jednak wspominam ich bardzo pozytywnie. Grzywnę za mnie zapłacił wujek z Gdańska, Marian Hlebowicz. Po paru tygodniach wezwano mnie na powtórne kolegium w tej samej sprawie. W Gdańsku zgłosiłem się do księdza Henryka Jankowskiego, który w razie potrzeby obiecał pomóc finansowo oraz prawnie. Jednak „wyrok” pozostawiono ten sam i następnego dnia byłem już w domu.
Zanim związałem się z SW w 1983 roku, działałem już w paru podziemnych strukturach. Początkiem mojej „prawdziwej” działalności podziemnej było lato 1982, kiedy to do naszego domu w Zagórzanach społeczny pracownik Krakowskiej Kurii Metropolitarnej Wiesiek Zabłocki przywiózł poszukiwanego listem gończym członka bocheńskich władz „Solidarności”, Józka Mroczka. 13 grudnia 1981 roku był on na liście do internowania, lecz uciekł z zakładu pracy i od tej pory zaczął się ukrywać. Tułał się po różnych skrytkach, dopiero u nas zagrzał dłużej miejsca, ukrywał się w naszym domu ponad rok. Postanowiliśmy coś wspólnie zrobić. Po nawiązaniu łączności z podziemnymi strukturami Bochni i Krakowa (Józek dał mi swoje kontakty), zaczęliśmy wydawać gazetę „Kurierek B” (biuletyn Terenowej Komisji Wykonawczej w Bochni), którą kolportowano w Bochni, Brzesku, Tarnowie, a także w Krakowie i Nowej Hucie. Z poznanymi wówczas bocheńskimi działaczami przyjaźnię się do dziś. Byli to: Józek Mroczek, Jerzy Orzeł, Stanisław Kurnik, Teofil Wojciechowski, Krzysiek Szwiec, Ewa i Zbyszek Rojkowie… Następnie nawiązaliśmy współpracę z nowohuckim biuletynem „Solidarność Zwycięży”, organizując jego dodruk na Bochnię, Tarnów i Brzesko. Po pewnym czasie weszliśmy do redakcji tego biuletynu i wzięliśmy na siebie druk całego nakładu. Trzeba tu dodać, że „Solidarność Zwycięży” stała się w końcu biuletynem Krakowskiego Oddziału „Solidarności Walczącej”.
Początkowo drukowaliśmy na ramce, ta technologia była bardzo pracochłonna i mało wydajna. Najpierw na maszynie do pisania perforowało się matryce białkowe, te zakładało się na specjalną ramkę. Farbę przeciskało się wałkiem, i żmudnie, kartka za kartką była zadrukowywana. Twórcą biuletynu „Solidarność Zwycięży” był Marian Stachniuk, działacz nowohuckich struktur podziemnej Solidarności, oraz jeden z liderów Krakowskiej „SW”.
Na pierwszy kontakt z „Solidarnością Walczącą” pojechałem do Wrocławia chyba wiosną 1983 roku. W konspiracyjnym mieszkaniu (pani Macielińskiej?) czekał na mnie tajemniczy osobnik w podeszłym wieku. Były umówione hasło i odzew, jednak po ich wypowiedzeniu starszy pan dalej mi nie dowierzał i pytał o krakowskich działaczy oraz o inne szczegóły, które powinienem znać. Długo trwały te badania. W końcu zostałem zaakceptowany i od tej pory stałem się przez długie lata regularnym kontaktem pomiędzy Krakowem i Wrocławiem. Jeździłem do Wrocławia raz w miesiącu, woziłem informacje i bibułę na wymianę, spotykałem się z działaczami wrocławskiej SW. W tym miejscu muszę zdradzić, iż tym tajemniczym osobnikiem był Stefan Morawiecki (zbieżność nazwisk z Kornelem), żołnierz AK i członek WiN-u, więzień polityczny lat pięćdziesiątych, członek SW. Z nim, jego żoną Władzią oraz całą ich rodziną – córką Małgosią (Aurelią) i jej mężem Jurkiem Lemańskim oraz synem Jankiem Morawieckim przyjaźnimy się do dziś.
Do Gdańska i Sopotu kursowałem także raz w miesiącu. Kontakt ze strukturami Trójmiasta miałem przez rodzinę Markowskich z Sopotu (Irena i syn, Piotr oraz pan Wojciech Kozłowski, znany lekarz, przyjaciel Markowskich). W tym przypadku spotykałem się nie tylko z działaczami SW. Oczywiście, wymienialiśmy się prasą podziemną i informacjami.
Do roku 1985 udawało mi się skutecznie unikać czynnej służby wojskowej. Dzięki lipnym zaświadczeniom lekarskim obniżyłem kategorię, jednak w 1985 roku zostałem przyparty do muru – chciano wziąć mnie na dwa lata do koszar. Stając wtedy przed komisją WKU powiedziałem wręcz, że wolę do więzienia niż do takiego wojska. Sądziłem, że posadzą na dwa lata. O dziwo, nie zareagowali; na wiosnę 1986 roku znów wezwanie i decyzja – dla takich jak ja zorganizowano eksperymentalny hufiec pracy (zastępcza służba wojskowa) w Myślenicach. Poniedziałek-piątek – praca fizyczna przy drogach, chodnikach i na zaporze wodnej w Dobczycach (ujęcie wody pitnej dla Krakowa na rzece Rabie), sobota i niedziela – tzw. szkolenia w czarnych mundurach (musztra oraz inne idiotyzmy). Nazywaliśmy siebie „organizacja Todt”. Istotne było to, że codziennie po pracy przyjeżdżałem do domu i cośkolwiek zarabiałem (połowa stawki pracowniczej). Pracowaliśmy z normalnymi brygadami robotników. Myślałem, że to koniec mojej działalności podziemnej. Okazało się jednak, że byłem w błędzie: dwuletni pobyt w służbie alternatywnej miał się okazać wspaniałą przykrywką dla pracy konspiracyjnej! Drukowałem, jak dawniej, w sytuacjach ekstremalnych brałem wolne z pracy – dla niektórych majstrów wystarczyła butelka wódki za dwa dni usprawiedliwionej nieobecności w firmie. Co najważniejsze, miałem wojskowe ulgi przy zakupie biletów kolejowych i autobusowych (bodajże 50%), więc moje wyjazdy do Wrocławia i Gdańska stały się o połowę tańsze. Czasami bywałem też z misjami w Poznaniu, Koninie, Warszawie, Przeworsku, Jarosławiu, Brzózie Królewskiej.
W latach 1985-1986 nasza krakowsko- nowohucka struktura „Solidarności Walczącej” skrystalizowała się na dobre. Główny trzon organizacji liczył ponad 10 osób (zaprzysiężeni członkowie, jednak do dziś ta liczba nie jest pewna), współpracowników i sympatyków SW było zapewne paręset osób. Wymienię tylko kilka nazwisk najbardziej aktywnych członków SW w Krakowie: Marian Stachniuk, jeden z „wodzów” naszej struktury, twórca biuletynu „Solidarność Zwycięży”. Do zmiany nazwy, „SZ” miała winietę jego pomysłu; Marek Biesiada, Krzysztof Ochel (po dekonspiracji został jawnym przedstawicielem, umarł w latach 90.); Piotr Warisch (artysta plastyk, robił większość plakatów, winieta oraz opracowanie graficzne gazety „Solidarność Walcząca Zwycięży” to jego dzieło); niezastąpiony Zbyszek „Edziu” Nowak, drukował ze mną w tajnym Zagórzańskim bunkrze parę ładnych lat, był nawet przez pomyłkę aresztowany, wzięto go raz za znanego podziemnego działacza Edwarda Nowaka; Władek Głowa, Ewa Tarnawska-Wiejacha, Andrzej Tarnawski (brat Ewy), znany krakowski prawnik, był przygotowany do bronienia nas w razie wpadki i ewentualnych procesów sądowych. Zostawiliśmy u niego czyste kartki ze swoimi podpisami, by w razie aresztowania mógł napisać w naszym imieniu pełnomocnictwa i być od razu formalnie naszym adwokatem. Współpracował z SW i mój ojciec, Jerzy Hlebowicz, oraz szwagier Jan Bryjak (oprócz tego, że pomagali budować bunkier, wozili papier, maszyny poligraficzne, a także wydrukowane gazety do Krakowa, Bochni); w wiejskiej posiadłości Anety i Stasia Pietruszków w Gruszowie odbywały się ważne spotkania konspiracyjne, a zorganizowany tu sylwester roku 1983/84 zapamiętają działacze Bochni, Krakowa i Nowej Huty chyba na całe życie. Proboszcz gruszowski Kazimierz Puchała nie dość, że ukrywał u siebie na plebanii zagrożonych działaczy (m.in. Józka Mroczka), to jeszcze dzielił się z nami otrzymywaną z Kurii Metropolitarnej w Krakowie pomocą humanitarną. Setki kilogramów solonego masła i pomarańczowego sera, oleju sojowego oraz mleka w proszku i innych rarytasów (a wtedy prawie wszystko było na kartki) rozwoziliśmy do rodzin osób aresztowanych i represjonowanych, do drukarzy i naszych członków, którzy byli w potrzebie. Była też odzież i obuwie.
Na początku drukowaliśmy, gdzie popadło: u przyjaciół w domku letniskowym (Ewa Tarnawska), u emerytowanego pułkownika WP Raka w Wieliczce, czasem w domu w Zagórzanach. Jednakże w domu bardzo rzadko, tylko w ekstremalnych sytuacjach; należało bardzo uważać, zwłaszcza po rewizjach, które krakowska SB-cja przeprowadziła u nas w 1983 i 1984 roku. Na szczęście nic wtedy nie znaleźli, a ukrywający się Józek Mroczek zdołał uciec z domu (dotarł wtedy na plebanię do Gruszowa, gdzie ukrył go ksiądz Puchała. Po kilku dniach, gdy się u nas uspokoiło – wrócił). Podczas rewizji udało mi się wynieść przez okno do parku wszelkie materiały i maszynę do pisania, w czasie gdy ojciec zajmował smutnych panów w drugim pokoju. Nasz dom był starym dworkiem z XVIII wieku. Stanowił kompleks z zapleczem gospodarczym (parę budynków, w środku ogromne podwórko ze stawem). Pod jednym z budynków („pracownia”) postanowiliśmy wybudować tajną drukarnię w formie bunkra z sekretnym wejściem w progu (Dodatek Tajny bunkier „Solidarności Walczącej”). Prace rozpoczęliśmy jeszcze zimą 1982/1983 z Józkiem Mroczkiem, a pracami budowlanymi kierował Witold Bator, inżynier budowlany i pszczelarz zarazem, który hodował pszczoły w naszym sadzie. Ziemię woziliśmy do parku i rozsypywaliśmy na dużej powierzchni, by nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów. Ostatecznie bunkier miał ok. 10-12 m2 powierzchni, ponad 2 metry wysokości. Na jego wykonanie potrzeba było parę ton drutu zbrojeniowego i cementu (w tym czasie na cement i materiały budowlane należało mieć przydział z gminy, inaczej nie sposób było kupić – po prostu kombinowaliśmy różnymi sposobami, takie były czasy) i parę kubików desek na podłogę. Z budową związani byli również mój ojciec Jerzy, Józef Janiszewski i Witold Bator z Krakowa, Marian Stachniuk i Zbigniew („Edziu”) Nowak z Nowej Huty. Marian zdobył potrzebne fundusze, a „Edziu” zajął się instalacją elektryczną i systemem odprowadzenia z bunkra zbędnej wody (zwłaszcza po deszczach).
Od 1984 roku w tajnej drukarni „Wilno” im. Gen. Okulickiego „Niedźwiadka” ruszył druk gazet, biuletynów, ulotek, plakatów, książek i innych rzeczy. W początkowym okresie mieliśmy powielacz na matryce białkowe – ręczny (od Kazimierza Świtonia), a następnie elektryczny, później jednak pojawił się długo oczekiwany offset, jeśli dobrze pamiętam, na początku 1985 roku. Co prawda stary i wysłużony, do tego pożyczony od struktur nowohuckiej Solidarności. Psuł się czasami, lecz jakoś dawaliśmy sobie z nim radę, choć nie było do niego żadnej instrukcji obsługi ani rysunku technicznego. Nigdy przedtem nie widziałem offsetu na oczy, a tu nagle trzeba było drukować. Krok po kroku, błąd po błędzie jakoś nauczyliśmy się go obsługiwać i szaleliśmy dniami i nocami. Blachy robili nam usługowo metodą proszkowego nakładania na starych kserografach. Jakość była niezła, lecz ta metoda miała swoje mankamenty: nie wychodziły zdjęcia ani duże czarne powierzchnie. Litery nie miały idealnie równych krawędzi, czasami nie wszędzie równo rozłożył się proszek i bywały bledsze miejsca. Ale w porównaniu z powielaczem białkowym czy ramką lub sitodrukiem był to przeskok technologiczno-jakościowy o epokę. Oczywiście, idealną jakość dawały blachy światłoczułe z należytą obróbką fotograficzną (dobrze zrobione diapozytywy i właściwe naświetlenie na blachę oraz wytrawienie – zasada sodowa – i utrwalenie – kwas ortofosforowy).
Dopiero po 1986 r. nauczyliśmy się fotograficznej obróbki blach. W tym celu pojechałem razem z Jadwigą Chmielowską na szkolenie do tajnej drukarni poznańskiego oddziału SW (Maciej Frankiewicz), gdzie posiedliśmy tę umiejętność. Od tej pory byliśmy samowystarczalni. Zakupiliśmy fotograficzny aparat skrzynkowy formatu A5 – NRD-owską „Globicę” (harmonijkowy), kliszę fotograficzną ciętą o małej czułości (dającą duży kontrast), lampy do oświetlenia makiet przy fotografowaniu, halogeny dla naświetlania blach oraz odczynniki fotograficzne i chemiczne, zapas czechosłowackich światłoczułych blach offsetowych. Mieliśmy więc wszystko na miejscu, w Zagórzanach. Robiliśmy przyzwoite blachy, ze zdjęciami. Makiety pisaliśmy na dobrym, białym papierze na maszynie elektronicznej „Erica” (także z NRD) przez taśmę węglową. Była to nowość na rynku, dostaliśmy ją od „SW” z Jastrzębia. Chmielowska załatwiła większy transport z Berlina, w nim posłano kilka nowoczesnych maszyn do pisania. Drukowaliśmy za to dla Górnego Śląska biuletyn „PUNKT”, którego redaktorem naczelnym był Krzysztof Łucyk z Bytomia. Jak widać, struktury, choć każda była niezależna i zakonspirowana, jednak ściśle ze sobą współpracowały. Specjalnie dobierani łącznicy nie byli znani tym, z którymi się kontaktowali. W razie wpadki jedna grupa była całkowicie odcięta od innych. W niektórych strukturach były też przygotowane osoby do zadań specjalnych. To ci ludzie nawiązywali kontakt ze „spalonymi grupami”.
Jakość makiet przygotowywanych na profesjonalnym sprzęcie była idealna. Wcześniej makiety pisaliśmy na normalnych maszynach mechanicznych, poprzez taśmę z tuszem. Mieliśmy ich parę, w tym jedną dał nam ksiądz proboszcz Kazimierz Puchała z Gruszowa. Sam zaproponował, choć został bez maszyny w parafialnej kancelarii… To była pierwsza nasza maszyna. Potem doszła jeszcze jedna, przedwojenna, która pracowała w czasie AK-owskiej konspiracji. Jadwiga Szaniawska (matka Jadwigi Chmielowskiej) przygotowywała na niej matryce dla biuletynów w Stanisławowie. Tradycje zostały przejęte. By drukować, i to bardzo duże ilości gazet, broszur, ulotek i wszelkiej literatury, potrzebny był zapas papieru i farba drukarska. O ile w sitodruku można było korzystać z farby kombinowanej (kombinacja pasty do prania „Komfort”, sadzy z pieca, odrobiny farby offsetowej – choć gazety śmierdziały tak, że trudno je było wozić), to w technice offsetowej należało mieć farbę oryginalną. Papier mieliśmy z paru źródeł: z zakupu w sklepach – jednakże nie wolno było kupować od razu dużych ilości za jednym razem, gdyż to od razu wzbudzało podejrzenia i groziło wpadką. Tak więc w zakup papieru zaangażowane były całe rodziny, znajomi; spore ilości papieru trzymali dla nas nieżyjący już księża – proboszcz Adolf Chojnacki z Krakowa-Bieżanowa Starego oraz proboszcz parafii w Mistrzejowicach (Nowa Huta) Kazimierz Jancarz. Furgonetką „tarpan” papier woził nam wspomniany już pszczelarz, Witold Bator. Znał skróty do Krakowa, gdzie nie było patroli milicji (należy zaznaczyć, że na samym początku stanu wojennego rogatki na drogach oraz pozwolenia na przejazd np. z gminy do gminy czy do drugiego województwa były zjawiskiem powszechnym) i nigdy nie zdarzyło się, by nasz transport został zatrzymany. Farbę załatwiał nam pracownik krakowskiej drukarni i także działacz podziemia – Maciej Łazarów. Za łapówkę od magazyniera. Farba była bardzo poszukiwanym towarem w podziemiu; „płaciło” się nią za papier, blachy i inne materiały potrzebne w poligrafii. Wymiana towarowa pomiędzy różnymi komórkami podziemia była na porządku dziennym. Papier był także powszechną zapłatą za usługi drukarskie. W domu u Fryderyki i Macieja Łazarów w Krakowie także była drukarnia oraz miejsce przechowywania ludzi. Przemieszkiwało tu wielu ukrywających się działaczy podziemia, zwłaszcza z Wrocławia, w tym członkowie SW. Pamiętam, że w piwniczce u Łazarów mieszkali m.in. Piotr Bielawski i Jan Seń, którzy po ucieczce z więzienia w Rzeszowie-Załężu w lipcu 1982 r. jakiś czas melinowali się także w domu Ewy Tarnawskiej-Wiejachy w Prokocimiu. Fryderyka jest z wykształcenia plastyczką, wykonała w linoleum wiele plakatów, które były drukowane przez całą rodzinę, z dziećmi włącznie. Myśmy również korzystali z jej linorytów.
W 1985 lub 1986 r. naszą tajną drukarnię odwiedził członek Izby Gmin z Wielkiej Brytanii. Niestety, nie pamiętam jego danych osobowych. Przywiózł go do Zagórzan samochodem Marian Stachniuk. By nie zapamiętał drogi i żeby ustrzec się ewentualnego „ogona” bezpieczniaków, jeździli kilka godzin różnymi drogami (z Krakowa do Zagórzan jest 35 km, autobusem ok. godziny jazdy). Już nie pamiętam, czy założyli mu opaskę na oczy i w jakiej porze dnia przybyli na miejsce. Anglikowi bardzo się drukarnia spodobała; zademonstrowaliśmy mu cały proces drukowania (akurat było coś do zrobienia). Był zachwycony, i obiecał sprawy podziemia nagłośnić w Wielkiej Brytanii, ewentualnie zorganizować jakąś pomoc sprzętową. W 1986 roku, chyba latem, Marian miał lecieć do Anglii. Chciał tam popracować parę miesięcy i spotkać się z naszym gościem w celu omówienia ewentualnej pomocy dla naszej struktury. Jednak z tych planów nic nie wyszło: gdy wsiadał wraz z żoną Martą do samolotu, na lotnisko podjechała służba bezpieczeństwa i aresztowała go za słynną sprawę „terrorystów”. Stachniuk został zadenuncjowany przez działacza „Solidarności” Marka Hebdę. Jak się okazało, Marek Hebda był agentem SB. Natomiast członek naszych struktur kolportażowych – Zdzisław (Adam) Hebda, załamał się co prawda w śledztwie i złożył zeznania w „sprawie terrorystów”, lecz nie zaszkodził zbytnio głównym oskarżonym. Marian Stachniuk oraz Jerzy Orzeł zostali skazani jako główni sprawcy wykrytej przez SB akcji. Przypisano im przygotowywanie „aktu terrorystycznego” (miano wystrzelić z armatek prochowych ustawionych na dachach setki tysięcy ulotek w czasie demonstracji). Ze względu na zbieżność nazwisk, na początku napisałem, że to Zdzisława Hebdę podejrzewano o współpracę z SB. Jednak po konsultacjach i sprawdzeniu faktów okazało się, że w tej sprawie pojawiły się dwie osoby o tym samym nazwisku. Pragnę więc Zdzisława Hebdę przeprosić za pomyłkę.
Z księdzem Adolfem Chojnackim spotykałem się w tych czasach bardzo często. W 1985 roku w bieżanowskim kościele, gdzie proboszczem był ksiądz Chojnacki – rozpoczął się strajk głodowy wielu znanych działaczy solidarnościowych. Głodówkę prowadzono rotacyjnie – jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali. Chciano w ten sposób zwrócić uwagę na represje władz względem społeczeństwa, zniewolenie narodu. Strajk trwał kilka miesięcy, uczestniczyli w nim zazwyczaj „spaleni” działacze podziemia, mający za sobą aresztowanie i odsiadkę. Z protestujących pamiętam m. in. Annę Walentynowicz, niewykluczone, że byli także Gwiazdowie. Wielu konspiratorów rwało się do Bieżanowa, chcąc poprzeć strajkujących, lecz był kategoryczny zakaz nawet zbliżania się do kościoła, groziło to bowiem dekonspiracją. Wszędzie kręcili się tajniacy, dniem i nocą fotografowali wchodzących i wychodzących z pomieszczeń służących za miejsce głodówki. Ksiądz Chojnacki stał się dla Kurii Metropolitarnej w Krakowie kłopotliwym kapłanem. Naciski władz zrobiły swoje – księdza Adolfa przeniesiono do parafii w Juszczynie koło Makowa Podhalańskiego, z nadzieją, że straci znaczenie jako kapłan opozycji – do Krakowa było daleko, tereny raczej rolnicze. Mylono się srodze. Na msze odprawiane przez księdza Chojnackiego waliły tłumy, nie tylko z Krakowa; ludzie przyjeżdżali z różnych zakątków Polski. Milicja obstawiała drogi i sypała bez powodu mandaty kierowcom samochodów z obcymi rejestracjami, które przybywały na uroczyste msze. Nie zrażało to jednak przybyszów. W tych okolicach mieszkają twardzi ludzie, górale. Do dziś panuje tu kult sławnego „Ognia”, Józefa Kurasia. Były sytuacje, że Służba Bezpieczeństwa wybierała się do Juszczyna kilka razy, by wziąć księdza Adolfa na przesłuchanie. Rozpuszczano wtedy wici na całą okolicę i na SB-ków czekała gromada ludzi z siekierami, widłami, kosami. A z góralami tajniacy zadzierać nie chcieli… Ksiądz Chojnacki mówił mi kilkakrotnie o zamachach na jego życie. Jeździł wtedy samochodem „syrena”, często wieczorami. Zdarzały się rzucane w samochód cegły i kamienie, odkręcano koła, notorycznie przebijano opony. Od oficera (chyba kapitana) bielsko-bialskiego SB – Kazimierza Sulki, oraz z innych źródeł ksiądz dowiedział się, że istniała specjalna lista przeznaczonych do likwidacji księży niewygodnych dla władzy. Lista miała kryptonim „Kruk”. Ksiądz Chojnacki na niej figurował. Jeśli mnie pamięć nie myli, otrzymaliśmy od niego wypis listy, który opublikowaliśmy. Sulka drogo zapłacił za ujawnienie tajemnicy: koledzy zamknęli go w więzieniu, dostał wyrok. To cud, że nie został zlikwidowany fizycznie: za taką zdradę organy bezpieczeństwa zazwyczaj „usuwały” niewygodnych świadków, nie wybaczano wynoszenia i ujawniania tajemnic poza resortem. Sulka nie „zniknął” głównie dzięki nagłośnieniu sprawy przez księdza Chojnackiego i organizacje międzynarodowe. Adwokat Sulki z Krakowa (bodajże Andrzej Rozmarynowicz) spotkał się w mieszkaniu sędzi Ewy Gaberle – koordynatora „grupy prawnej” śląskiego podziemia, z Jadwigą Chmielowską – przewodniczącą Oddziału Katowickiego „Solidarności Walczącej”. Pokazał jej dostarczone przez Sulkę ulotki szkalujące księdza Chojnackiego, a produkowane przez SB. Sulce postawiono zarzut kryminalny – „kradzież siatki z kopalni”. Na apel Chmielowskiej o nagłośnienie sprawy Sulki, odpowiedziało wiele biuletynów podziemnych, nie tylko związanych z „SW”. Do dziś sprawa „akcji KRUK” nie została wyjaśniona, powinien się tym zająć Instytut Pamięci Narodowej.
Nasza prasa trafiała także do archiwów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie. A to za sprawą naszego przyjaciela, Adama Rolińskiego, który tam pracował. Zbierał wszelkie podziemne druki i wewnątrz biblioteki utworzył tajny zbiór, który poszerza i w czasach współczesnych na dużą skalę. Dzięki niemu Biblioteka Jagiellońska ma jeden z największych zbiorów tego typu w Polsce.
Konspiracja
Jeśli chodzi o zasady konspiracji, które staraliśmy się przestrzegać, najlepszymi dla nas przykładami do naśladowania była działalność konspiracyjna Józefa Piłsudskiego (jego wskazówki na ten temat są dostępne w literaturze) oraz Armii Krajowej. Jak pokazało życie, zasady konspiracji nie zmieniły się w ciągu ostatniego wieku, także pozostały niezmienione zasady pracy policji politycznych. Jedynie technika poczyniła ogromne kroki naprzód. W tym czasie żyło jeszcze sporo osób działających w czasie wojny w AK (a po wojnie w WiN-ie i NSZ-cie), niektórzy z całą energią zaangażowali się w podziemie solidarnościowe, działali w „Solidarności Walczącej”. Służyli radą, pokazywali, jak ustrzegać się inwigilacji, wpajali podstawowe zasady bezpieczeństwa. Najbardziej chyba znaną postacią z tego kręgu był Józef Teliga, ukrywający się działacz podziemia. Dwukrotnie aresztowany w stanie wojennym, był najstarszym więźniem politycznym w PRL-u. W czasie wojny kapitan AK, szef wywiadu i kontrwywiadu w okręgu Świętokrzyskim. Nie dojechał na słynne spotkanie przywództwa Polski Podziemnej w Pruszkowie z generałem sowieckim Pimenowem, i tym samym uniknął losu „szesnastu”. Miałem zaszczyt z panem Józefem blisko współpracować, często bywał w Zagórzanach wraz z panią Antoniną Komorowską. Dał mi dużo rad, dzięki czemu moje życie konspiracyjne upływało spokojnie i bez wpadek. Józef Teliga był założycielem podziemnej organizacji OKOR (Ogólnopolski Komitet Oporu Rolników) i wydawcą biuletynu „Żywią i Bronią”, który parę razy drukowaliśmy. Byłem także członkiem OKOR-u, a Józef Teliga ściśle współpracował z „Solidarnością Walczącą”, często spotykał się z Kornelem Morawieckim i jego otoczeniem. Z Józefem Teligą współpracował blisko działacz rolniczy „OKOR”-u, Józef Baran z Krakowa (po aresztowaniu wyemigrował do Norwegii). Z Józkiem kontaktowałem się często przy okazji planów wydawniczych „Żywią i Bronią”. Na pana Teligę mówiliśmy zazwyczaj „dziadek Teliga”. W tej strukturze pracowała również Lucyna Lubańska.
W połowie lat osiemdziesiątych współpracowałem ze środowiskiem prawniczym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na prośbę pani profesor Anny Radzikowskiej przygotowałem i wydałem (na ręcznym powielaczu Świtonia) dwa numery biuletynu „Głos Wolny, Wolność Ubezpieczający”. Oczywiście, materiały do gazety dostarczyli prawnicy uniwersyteccy. Jeśli dobrze pamiętam, „Głos Wolny….” po jakimś czasie przekształcił się w znane w całej Polsce pismo „Paragraf”. Z pismem związani byli m. in. Józek Mroczek, Wiesiek Zabłocki, i chyba Kazimierz Barczyk.
Od samego początku postanowiliśmy tak zorganizować naszą pracę podziemną, by służby bezpieczeństwa nie miały możliwości nas rozpracować. Tak więc, o naszej drukarni wiedziało bardzo wąskie grono osób, część struktury organizacyjnej SW w Krakowie nie miało nawet pojęcia o tym, kto i gdzie zajmuje się drukiem. Oprócz tego, że drukowaliśmy, po części wchodziliśmy w skład redakcji „Solidarności Zwycięży” („SZ”), a także braliśmy udział w politycznych pracach SW. Wydrukowaną „bibułę” woziło się na określone mieszkania kontaktowe w Krakowie i Nowej Hucie. Nie wolno było się kontaktować z osobami, które brały nakład do szerokiego kolportażu – najwięcej „bibuły” szło do kombinatu metalurgicznego (wtedy im. Lenina, dziś – Sendzimira). Większość kolporterów nas nie znała.
Mieszkania kontaktowe (tzw. skrzynki) miały różne przeznaczenia. Jedne służyły do pozostawiania bibuły w celu jej dalszego rozprzestrzenienia, drugie na spotkania kierownictwa SW i struktur podziemnych, jeszcze inne jako magazyny papieru, farby, części zamiennych do maszyn drukarskich. W specjalnych „melinach” zbierały się redakcje gazet i biuletynów pod pozorem imprez, istniały także mieszkania, w których spotykaliśmy się z przedstawicielami innych ugrupowań podziemnych. Nie mogli oni znać naszych „skrzynek” operacyjnych. Najważniejszymi skrzynkami były mieszkania: Eli Ziemniak, gdzie odbywały się najważniejsze zebrania Krakowskiej SW, jak i redakcji „SZ”; Joli Kurnik w Bieżanowie (kierunek Bocheński, baza informacyjna redakcji „Kurierka B”), Janiny Kłak i jej córki, Anny Mroczek w Bieżanowie Starym; w Prokocimiu domy Ewy Tarnawskiej-Wiejachy i jej brata – Andrzeja Tarnawskiego, adwokata; mieszkania mojej cioci śp. Ireny Strzałkowskiej, oraz brata mojego dziadka śp. Jana Hlebowicza w Podgórzu. Takich adresów było o wiele więcej, lecz pamięć jest zawodna. Na kierunek Bochnia – Brzesko – Tarnów mieliśmy stałego kuriera, emeryta Zdzisława Wachela z Bochni. Nigdy nie zawiódł, nawet w ekstremalnych sytuacjach. Biedak zmarł kilka lat temu. Był wzorem konspiratora. Gospodarze „skrzynek” zazwyczaj nie angażowali się zbytnio w czynne prace podziemne, by nie „spalić” mieszkania. A jednak byli jednymi z ważniejszych ogniw konspiracji. W większości „skrzynek” kontaktowych mieliśmy umówione sygnały na wypadek najazdu SB-cji i zorganizowania przez bezpiekę wielogodzinnych „kotłów” (w tak zastawioną pułapkę każdy był wpuszczany, lecz już pozostawał tam mieszkaniu przez wiele godzin). Doniczki, zasłony, różne przedmioty na oknie lub ich brak mówiły nam, czy możemy bezpiecznie wejść, czy musimy natychmiast się ulotnić i zawiadomić innych o grożącym niebezpieczeństwie. Przynajmniej dwukrotnie uniknąłem „kotła” i dekonspiracji dzięki takim sygnałom.
Idąc na spotkania musieliśmy mieć oczy otwarte na wszystkie cztery strony świata. Zawsze zwracaliśmy uwagę na podejrzane znaki rejestracyjne (były pewne wyróżniki literowe na rejestracjach służbowych samochodów SB, które mniej więcej znaliśmy), i uważaliśmy na ewentualny „ogon” (śledzenie przez funkcjonariuszy). W razie zauważenia inwigilacji, należało zrezygnować ze spotkania lub zgubić „ogon”, co było ryzykowne. Parę razy, jadąc autobusem z Zagórzan do Krakowa, zauważyłem na przystanku „dziwną” postać, która chodziła za mną po mieście, czasem przekazywała mnie innemu SB-kowi. To było na tyle dla mnie widoczne, że w takiej sytuacji godzinami bez celu kręciłem się po mieście, wodząc za sobą nieudolny „ogon”, a następnie wracałem do domu. Spotkanie w tym wypadku przekładane było na termin późniejszy. Dzięki takiemu zachowaniu (wiele razy podobne sytuacje zdarzały się kolegom z naszego środowiska) mieliśmy do końca czyste konto (bez wpadki).
Sporą wiedzę konspiracyjną uzyskałem także od żołnierzy IV i V Wileńskich Brygad AK („Szczerbca” i „Łupaszki”). Na rocznicowe spotkania z okazji operacji „Ostra Brama” od 1986 roku jeździłem do Gdańska wraz z profesorem Leszkiem Bednarczukiem.
Bardzo pożyteczną publikacją dla ludzi podziemia okazał się „Mały Konspirator”. Wydany na początku stanu wojennego, był swego rodzaju vademecum informacji o zasadach sprawnego i bezpiecznego konspirowania, a także o przysługujących prawach obywatelskich w czasie zatrzymania, przesłuchania i innych podobnych sytuacji. Okazało się, że nawet w PRL-u mieliśmy jakieś prawa, o których nasza „kochana” władza nie raczyła nas powiadomić!!! Tak więc milicja i SB mieli prawo wejść do domu tylko w określonych godzinach i to z nakazem prokuratora. Kto tego nie wiedział, wpuszczał hordę o każdej porze dnia i nocy, bez dokumentu, a potem nawet się nie skarżył, gdyż nie był świadom przysługujących mu praw. W czasie przesłuchania obywatel miał prawo do odmowy zeznań, jednak sporo ludzi załamywało się, nie wiedząc o tym. W trakcie rewizji poszkodowany miał prawo do powołania świadków, którzy mogliby SB-kom patrzeć na ręce. Zdarzało się bowiem, że funkcjonariusze tajnych służb podrzucali różne „materiały dowodowe”, by mieć pretekst do zatrzymania itd., itp. Słyszałem, że „Małego Konspiratora” opracował prawnik oraz późniejszy Premier RP – Jan Olszewski. „Mały Konspirator” okazał się nadzwyczaj pouczającą i pożyteczną lekturą.
Miałem kilka pseudonimów, które używałem w kontaktach z resztą członków SW, oraz w publikacjach: „Hrabia”, „Żmudzin”, „Piotr Wysocki”. Dla kontaktów wschodnich posługiwałem się pseudonimem „Paweł Podolski”. Oczywiście nie mogliśmy ujawniać swoich prawdziwych nazwisk, gdyż groziło to dekonspiracją i aresztowaniem.
W podziemnej konspiracji mieliśmy masę podstawowych zasad, których należało przestrzegać. Staraliśmy utrzymywać wstrzemięźliwość w spożywaniu alkoholu, gdyż znaliśmy przykłady namierzania przez SB i aresztowania całych redakcji nielegalnych pism i struktur podziemnych z powodu częstego zaglądania do kieliszka i nadmiernego gadulstwa. Ograniczaliśmy uczestnictwo w demonstracjach i różnego rodzaju imprezach patriotycznych, ponieważ tam można było bardzo łatwo wpaść w ręce tajnych służb, czasami zupełnie przypadkowo. Pamiętam przyjazd Papieża w 1983 roku i mszę na krakowskich Błoniach. Poszliśmy wtedy całą grupą i w czasie mszy rozwinęliśmy duży transparent z „nieodpowiednim” hasłem. Po jakimś czasie podchodzi do nas paru panów, wyrywają transparent, trzech chwyta mnie za ręce i nogi, tyleż samo kolegę, i ciągną w nieznane miejsce. Są pewni siebie. Wyrywamy się, lecz jest ich za dużo. Reszta kolegów zaczyna reagować, szarpią się z SB-kami i nawołują tłum do patriotycznej postawy. Nie trzeba długo czekać – parę osób rusza z odsieczą, jakaś starsza kobieta z okrzykiem „bandyci, mordercy!” okłada po kolei SB-ków ciężką torebką, przydatne stają się parasolki i kijki od transparentów. Stopniowo jesteśmy odpuszczani, tajniacy dostają po łbach i grzbietach, w końcu salwują się ucieczką. Zwycięstwo. Lecz także sygnał ostrzegawczy, że nie możemy się afiszować. Głupota. Sporo wpadek zdarzało się przez zapisywanie adresów, telefonów i robienie notatek w kalendarzykach i notatnikach. To był szczyt głupoty. Tak więc wszelkie dane należało mieć w głowie, a niektóre informacje zapisywane były jakimiś kodami, które znaliśmy tylko my, a i tak nie przechowywaliśmy ich u siebie w domu; adresy zostawiało się zazwyczaj u kogoś z rodziny, niezwiązanego z ruchem podziemnym.
Niepisana umowa z redakcjami i drukarniami niektórych podziemnych pism (z którymi współpracowaliśmy) zakładała, że w razie wpadki którejś z nich, pozostali starają się zastąpić nieszczęśników. A więc redagują (w podobnym stylu, redakcje na wszelki wypadek miały zapasowe teksty i materiały na kilka numerów) i drukują gazetę dalej. Aż do skutku, znaczy – kompletnej dezorientacji aparatu bezpieczeństwa. Mieliśmy parę takich przypadków. Pamiętam, wpadła ekipa nowohuckiego biuletynu „Hutnik”. Wydaliśmy chyba dwa numery podszywając się pod nich. SB-cja zgłupiała i szybko ich wypuściła. I „Hutnik” znów szalał.
Po 1987 r. otrzymaliśmy za pośrednictwem środowiska „Baza” (Warszawa) nowiutki offset AB DICK. Był najwyższy czas, gdyż pożyczony wcześniej offset należało zwrócić. To była wspaniała maszyna. Pełna automatyka, niezawodność. Przyszedł ze „zrzutu” (przywieziony prawdopodobnie ze Szwecji). Wiedzieliśmy, że niektóre szlaki przerzutowe kontrolowane są przez PRL-owskie służby specjalne, szczególnie złą sławą cieszył się szlak z Brukseli (szef Brukselskiego biura „Solidarności” – Jerzy Milewski, jak się potem okazało, był agentem). Niektóre offsety i powielacze miały „pluskwy” (mininadajniki), dzięki którym SB-cja mogła namierzyć drukarnie. Sprawdziliśmy na wszelki wypadek nasz nowy nabytek, offset okazał się czysty i służył aż do roku 1991.
Bodajże w 1983 roku (a może 1984) z inicjatywy naszego środowiska powiązanego z pismem „Solidarność Zwycięży”, powstało „Porozumienie Prasowe Solidarność Zwycięży” (PP”SZ”), do którego weszły gazety: z Bochni („Kurierek „B”, redagowany przez Józka Mroczka, Jurka Orła, Krzyśka Szwieca, Jolę i Stasia Kurników, Teofila Wojciechowskiego i innych; ja także uczestniczyłem w kolegium redaktorskim), Tarnowa („Tarnina”), Wrocławia („Vade Mecum” – ale to już grubo później; w skład redakcji wchodzili Małgosia i Jurek Lemańscy, Władzia Morawiecka, znany satyryk Stanisław Szelc oraz ja), Podkarpacia – „OSA” (biuletyn redagował Roman Sroka, bliski współpracownik SW, aresztowany w 1984 r.), Krakowa – szkolny „Nasz Głos” (wydawali go licealiści Paweł Tarnawski, Tomasz Wiejacha i Anna Dresler przy współpracy Andrzeja Garapicha), Konina – „Solidarni Konin” (Paweł Kotlarski). Po 1985 roku zaczął też wychodzić „Dodatek Polityczny”, który był kolportowany razem z „Solidarnością Zwycięży”. Po aresztowaniu Mariana Stachniuka w 1986 roku („sprawa terrorystów”, wyrok za ustawione na dachach domów wyrzutnie prochowe do rozrzucenia ulotek) postanowiliśmy z czasem zmienić tytuł naszego biuletynu z „Solidarność Zwycięży” na „Solidarność Walcząca Zwycięży”, by tym samym pokazać naszą identyfikację z organizacją „Solidarność Walcząca”. Przedstawiciele niektórych krakowskich i nowohuckich środowisk podziemnych zareagowali natychmiast – straciliśmy kilka struktur kolportażowych i byliśmy czasami określani jako terroryści lub ekstremiści. Jednakże po pewnym czasie przełknęli tę „żabę” i wszystko wróciło na swoje tory.
Przez długi okres wykonywaliśmy dodruk na Małopolskę najpopularniejszego chyba w Polsce pisma podziemnego i najbardziej znanego – „Tygodnika Mazowsze”. Nasz kurier regularnie kursował do Warszawy, skąd przywoził najprzeróżniejszą prasę oraz gotowe blachy tygodnika. Obiecano nam w Warszawie, że możemy liczyć w przyszłości na offset z transportu zagranicznego (warszawskie środowisko było zawsze pierwsze, jeśli chodzi o kolejkę do sprzętu, ochłapy oddawali czasem na „prowincję”). Dodruk (spory nakład – parę tysięcy) robiliśmy za darmo i na swoim papierze, wykorzystywaliśmy do kolportażu swoją siatkę. Wydawcy tygodnika byli bardzo zadowoleni z naszej aktywności, gdyż zdarzyło się kilkakrotnie, iż „Tygodnik Mazowsze” wyszedł wcześniej w Krakowie niż w Warszawie. Lecz gdy po pewnym czasie przypomnieliśmy o danej obietnicy, odpowiedziano nam negatywnie. Dodruk z naszej strony się skończył, „Tygodnik” pokazywał się, co prawda, okazjonalnie w Krakowie, lecz w małym nakładzie i kiepskiej jakości (na sicie). Dopiero środowisko warszawskiego pisma „Baza” podzieliło się z nami otrzymanym sprzętem, przekazali nam wspomniany już „AB DICK”. Dopiero niedawno poznałem małżeństwo Pernachów z Warszawy, którzy, jak się okazało, działali w wydawnictwie „Bazy”, i to właśnie oni przekazali nam offset.
Pożytecznym ustrojstwem był skaner do podsłuchiwania rozmów na falach eteru. Mieliśmy jedno takie urządzenie, także przerzucone z zagranicy. O ile sobie dobrze przypominam, produkcji amerykańskiej. Mogliśmy słuchać milicyjnych radiostacji i radiotelefonów w czasie demonstracji i szykujących się akcji represyjnych. Szczególnie pożądaną falą była częstotliwość Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy…
Współpracowaliśmy z wieloma nurtami podziemnymi tak w Krakowie, jak i innych regionach kraju. Oczywiście najważniejszą sprawą było zachowanie dobrych stosunków z regionalnymi i zakładowymi władzami NSZZ Solidarność (oczywiście podziemnymi strukturami), ale z tym raczej nie było kłopotu. Mieliśmy bardzo dobre kontakty z KPN-em, OKOR-em, NZS-em, Federacją Młodzieży Walczącej, Ligą Republikańską, Solidarnością Rolniczą, Liberalno-Demokratyczną Partią Niepodległość i często z nimi współpracowaliśmy w różnych dziedzinach.
By dbać o zdrowie i mieć rozeznanie w terenie, parokrotnie organizowaliśmy obozy kondycyjne w Beskidach. Prowadziła je Jadzia Chmielowska, która już wtedy miała wizję przyszłej Legii Akademickiej w szkołach wyższych. Przy okazji zgrupowań młodzi ludzie z różnych regionów mieli okazję się spotkać, wymienić doświadczenia konspiracyjne i wykazać się w trudnej okolicy swoją tężyzną fizyczną. Pamiętam taki obóz w okolicach Rycerki – Milówki – Węgierskiej Górki. Oczywiście, używaliśmy pseudonimów i nie znaliśmy nazwisk kolegów z innych oddziałów. Bazy wypadowe w Milówce i okolicach przygotowywał nam Janusz Zaczyk z Chorzowa. Mieliśmy gdzie spać (często w stodołach u zaprzyjaźnionych gospodarzy), Zaczyk dbał też o wyżywienie.
Z ukrywającym się we Wrocławiu Kornelem Morawieckim spotykałem się kilka razy przy okazji ważnych spraw. Każda wizyta u Kornela przygotowywana była – ze względów bezpieczeństwa – przez cały sztab ludzi. Chodziło o to, by zminimalizować szansę namierzenia Kornela przez służby specjalne. Był on w tym czasie jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi w Polsce (oprócz Józefa Teligi, Jadzi Chmielowskiej, Bujaka czy Frasyniuka) i SB-cja stawała na głowie, by w jakiś sposób trafić na jego ślad. Bezpieczeństwem Kornela zajmowali się ludzie z jego najbliższego otoczenia, m. in. Jan Pawłowski, Maria Koziebrodzka, Hania Łukowska-Karniej, Paweł Falicki, Cezary Lesisz, Andrzej Zarach i inni. To oni organizowali spotkania i sprawdzali, czy wytyczona trasa, którą pokonywaliśmy jest czysta. Piotr Medoń z Wojciechem Myśleckim samochodem (wartburgiem, przeważnie w nocy, gdyż łatwo było stwierdzić obecność inwigilacji lub jej brak) wieźli mnie do Kornela, robiąc czasami ogromne objazdy, przejeżdżając przez sprawdzone podwórka. Kornel nie mieszkał długo w jednym miejscu, najwyżej kilka dni. By zmienić wygląd, zapuścił brodę i poruszał się bardzo ostrożnie. Na spotkania z działaczami SW miał parę mieszkań we Wrocławiu i poza nim, lecz zaraz po spotkaniu je opuszczał.
Jako młody chłopak bardzo lubiłem takie sytuacje, iście z filmu sensacyjnego. Chwile spędzone w podziemiu lat 80. wspominam z rozrzewnieniem i łezką w oku…
Piotr Hlebowicz
Barwałd Górny 121
34-130 Kalwaria Zebrzydowska
tel. (033) 876 46 13
kom; 0507 812 334
mail: phlebowicz@yahoo.com